Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chęć. Klaryssa bezsilnie padła w swym pokoju na kanapę. Po chwili poleciła służącej, by poprosiła natychmiast notarjusza Cortejo.
Gasparino wszedł, nie przeczuwając nawet, dlaczego Klaryssa go wzywa.
— Posłałaś po mnie. Cóż tak pilnego?
— Stało się nieszczęście, wielkie nieszczęście! — zawołała Klaryssa. — Nie mam wprost sił, by ci o niem opowiedzieć.
— Ależ mów, opowiadaj — rzekł z największym spokojem Cortejo.
— Stało się coś strasznego, coś, co może nas djabelnie drogo kosztować!
— Mówże, do pioruna, zamiast rozpaczać. No, jazda!
— Słuchaj więc! Urządzono dziś w parku napad na tego doktora Sternaua.
Drapieżna twarz notarjusza rozjaśniła się uśmiechem zadowolenia. W przekonaniu, że plan jego się udał, rzekł ze spokojem:
— No i cóż? Nie widzę żadnego nieszczęścia. Któż opowiadał ci o napadzie?
— W tem właśnie sęk! Gdyby mi to opowiadał kto inny, nie byłabym w najmniejszym stopniu zaniepokojona....
— Więc któż ci powiedział? Mów, do djabła!
— Sam Sternau!
Cortejo skoczył jak oparzony.
— Doktór Sternau? Zdaje ci się chyba! — rzekł głosem niepewnym.
— Ależ jestem tego pewna. Ta wiadomość tak prze-

119