Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uprzedził mnie, o co idzie. Zaprowadzę pana na górę; on tymczasem poczeka.
Minąwszy cztery pokoje, zatrzymali się przed drzwiami i klucznik zaczął nasłuchiwać.
— Niema nikogo — rzekł. — Popatrzcie.
Uchylił nieco drzwi; Sternau ujrzał słabo oświetlony korytarz, w którym nie było nikogo. Naprzeciw widać było drzwi — główne wejście.
Klucznik rzekł:
— Za temi drzwiami siedzą oficerowie. Ja zaś zaczekam tutaj na pana. Jeśli zajdzie konieczność ucieczki, przekręci pan klucze i przybiegnie do mnie. Wyjdę, aby otworzyć drzwi, pan zaś pozamyka za sobą wszystkie i zejdzie po schodach. Klucze od głównej bramy i latarkę odda pan bratu.
— Doskonale. A więc zaczynam? — odparł Sternau.
— W Imię Boże, sennor!
Sternau zszedł po schodach do czekającego nań dozorcy i udał się na drugą stronę domu. Bramę zastali otwartą, szeroki korytarz oświetlony. Przed ratuszem nie było posterunku. Na korytarz wychodziły uchylone drzwi wartowni. Gdy Sternau chciał je minąć, stanął w nich jakiś podoficer i zapytał uprzejmie:
— Przepraszam, monsieur, dokąd pan idzie?
— Czy mogę mówić z komendantem?
— O tak późnej porze?
— To moja sprawa! Pytam, czy komendant jest w domu.
Brutalny ton zrobił swoje.
— Tak, monsieur, — odparł podoficer.

60