Strona:Karol Mátyás - Z pod Sandomierza.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
10

Ujrzeli z jamy do połowy wystającego potwora ze straszną jak ogień czerwoną paszczęką, którą zaraz rozwarł na nich, ale się szybko cofnęli i uniknęli śmierci. Wyszedłszy na świat, rozpalili w ogniu do białości długą żelazną sztabę, wzięli obcęgi duże i młoty i udali się znów na dół do smoka. Gdy rozwarł na nich szeroką paszczę, jeden chwycił silnie obcęgami jego szczękę, drugi wbił mu w gardło rozpaloną sztabę, a inni po łbie tłukli młotami, dość, że potwora pokonali wkrótce, z odwagą wielką i przerażeniem wielkiem razem. Zabiwszy, wydobyli go z jamy — „to przecie taki wielki był, jak najtęższy wół, a ogon miał całkiem w ziemi“.
Pan go kazał ze skóry obłupić i zrobić z niej lejce i chomąta, a mięso zakopać w ziemi. Podobno do dzisiejszego dnia kości z tego smoka wiszą w zamku, takie grube, jak kónica od wozu“. Ale kilku z owych kowali przypłaciło utarczkę ze smokiem chorobą... (Mokrzyszów j. w.)

Nabywca zamku od „baranowskiej hrabiny“[1] kazał podobno sługom swoim iść tą piwnicą aż do jej końca. Słudzy poszli, odbijają jedne drzwi po drugich, ale cóż kiej światło wciągle im gasło. Oni zapalali i szli dalej, ale w końcu już iść nie mogli, bo im powietrza brakło i wrócili się. Jak powracali, zdybali na jedném oknie butelkę wina. To wino się nie dało wylać z flaszki, ino jak flaszkę potłukli, to sie

  1. P. Dolański.