Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

macierzyńskiego uczucia. Zazdrościła Wacławowi, że umie się z tem obchodzić. Zdawało się jej, jakby to do niej należało. Ważyła kliszę w ręce...
— Uważaj, nie upuść!
Z westchnieniem położyła kliszę na stole i pomogła Wacławowi urządzić improwizowaną ciemnię. Czekał jednak jeszcze nadejścia nocy. Czuł się w tej chwili nieskończenie ważnym, ale truchlał na myśl: gdyby się nie udało...
Gdy się pora sposobna zbliżyła, ociągał się jeszcze. Złe przeczucie ogarniało go. Nie pamiętał; czy wskutek pośpiechu i zdenerwowania nie popełnił jakich błędów technicznych w chwili, gdy Osię fotografował. Nie mówił nic o tych obawach Ludmile, która swem zdziwieniem we wzroku popychała go do rozstrzygnięcia niepewności. Żałował, że ruszał dziś tę kliszę. Wreszcie się zdecydował.
— Ty wierzysz w Boga? Zostań tutaj i módl się o powodzenie komicznego czarodzieja.
Wszedł w ciemność.
— Taka ciemność, rzekł sobie, jest w łonie matki, gdy się ma narodzić dziecko. Tu mam w ręku ziarnko. Jestem w tej chwili ojcem i matką. To jest niby niepokalane poczęcie.
— Błogosławione czerwone światło, — pomyślał, odkręcając lampkę elektryczną. — Niech się święci ta szklanna wanienka, w której skąpię jeszcze raz ciało mojej małej męczennicy! A teraz przyjdzie wywoływacz ze swojem zaklęciem...
Trzymał w drżącej ręce flaszkę, znaną mu z dawnych procedur. Już miał wylać z niej płyn do wanienki, gdy machinalnie przeczytał napis na flaszeczce:
— Pyriphlegethon.