Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mam jeszcze takich trofeów jak wy, ale już zacząłem niezgorzej. Niejaką praktykę mam jeszcze z czasów gimnazjalnych, kiedy dawałem się we znaki żydom w święto Hamana. Tak dobrze mnie znali, że gdzie tylko była ich większa kupa, a ja wynurzyłem się na horyzoncie, przylatywał do nich czujny stróż i wołał: Leszczyński gajt! i zaraz rozpraszała się cała czereda. Ale potem mam na sumieniu jeden policzek przykry: wymierzyłem go po maturze profesorowi od filologji klasycznej za to, że mnie wciąż sekował. Biedny człeczyna, podobno tak sobie to wziął do serca, że podał się na pensję, a nawet się rozchorował.
Na tem skończyła się narazie wspaniała serja pomordobitych trupów cywilnych i nastała pauza, którą nieznajomy podkreślił, szurgając nogami po podłodze i robiąc rękami gesty takie, jakby miał zamiar wstać i coś przedsięwziąć.
Młodzi ludzie porozumieli się wzrokiem i wyszli na korytarzyk.
— No, cóż zrobimy?
— Przecież nas rozmyślnie drażni!
— Ale pocośmy właściwie to wszystko opowiadali?
— Jak przed księdzem na spowiedzi!
— Co jego to wszystko obchodzi?
— To ten cham swoją bliskością wypatroszał nas ze wspomnień!
— Ciekawym zobaczyć, poco ta czerwona nitka, która mu wisi z gęby!
— Buch go w twarz!
— Buch go w pysk!
— Buch go w mordę!
— Buch go w mordę! powtórzyli wszyscy trzej unisono i śpiewnie jak w dramatach Rostworowskiego.