Strona:Karol Irzykowski - Pałuba Sny Maryi Dunin.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poruszają się na swych krawędziach, jakby maszerować chciały, zmieniają się, przepływają w siebie, że cały świat chwieje się, drży i mruga na niego tajemniczo, jakby mu dawał znaki, jakby w nim było coś zaklętego, co się chce zdradzić, że nie jest takiem, jakiem się być wydaje.
Raz poszedł w górę strumienia drogą, którą już dawno nie chodził. Prowadziła ścieżkami i polankami wśród gąszczy leśnych, po wielkich szerokich schodach na coraz wyższe wzgórza. Z każdego stopnia spływał strumień kaskadą, tworząc małe stawki, i szemrał dalej; na każdym stopniu odkrywał Strumieński inny (tak sobie mówił) krajobraz, z inną niemal glebą i roślinnością; coraz jaśniejszy, bliższy nieba i słońca. Doszedł wreszcie tam, gdzie strumień sączył się już cienką taśmą po mlecznego koloru kamyczkach, gromadząc wodę z licznych źródełek, ukrytych po dziuplach i rozpadlinach wysokiego urwiska. Tu był dział wód, tu także urywał się las, poza którym ciągnęła się wyżyna, pokratkowana polami i drożynami. Strumieński włożył dłoń do zimnej przeźroczystej wody; postawiwszy ją na poprzek jak tamę, patrzył, jak się woda ponad dłoń przeciska, a obserwując ten dziecięcy zakątek okropnego żywiołu, uśmiechał się i filozofował nad tem, jak różnorodne formy miewają te same rzeczy na świecie.
Nie doprowadził jednak do tego, żeby tę myśl zastosować do siebie i zmiarkować, że i jego smutek sączył się już teraz cienkiem pasmem i stał mu się nie bólem, lecz pieszczotą. Las działał usypiająco, zdradziecko. Czasami zato w domu, wśród czterech ścian, napadały nań złowrogie, ponure myśli i wystraszały go; wówczas czuł, że mu jest bardzo źle, ale nie wiedział