nika wobec utworów literackich jest teraz zwykle takie, że wyczuwa on, ile tam jest poezyi — lub Poezyi. Choćby więc nawet miał przed sobą utwór o takich oryentacyach, które mu się wydają prymitywnemi, lub z któremi się nie zgadza, mimo to uważa sobie ów czytelnik za obowiązek powiedzieć, że tam jest poezya — i już się z książką załatwił. Na czem ta poezya polega, to określać wieluby sobie nawet za ujmę uważało, każdy powołuje się na swoje uczucie. Ponieważ zaś w istocie jakiegoś specyalnego organu dla wyczuwania tzw. poezyi niema, przeto całe to tajemnicze wyczuwanie jest właściwie tylko nieświadomem lub zamaskowanem przykładaniem wszelkich oklepanych, wysłużonych już kryteryów literackich do danego utworu; przyczem zazwyczaj rozstrzyga to wrażenie, które jest w ogólnem psychicznem wrażeniu częścią niejako najbardziej fizyczną: np. melodya wiersza, urok tajemniczośoi, podejrzenie o głębokość, wszystko to, co wyzyskuje pewnego rodzaju nieodporność mózgu, ale samo w sobie jest płytkie (proste!). Analogicznie i twórca komponuje swe utwory tylko salonową częścią swej duszy a nie przy pomocy swych ostatnich sądów, rzeźbi w literacko-historyozoficzno-biblijno-filologiczno-symbolicznym volapüku[1] a nie w materyale rzeczywistości. Dlatego np. utwory tego Przybyszewskiego, który najwięcej u nas kolportował przytoczony już aforyzm Verlainea, są także przesiąknięte „literaturą“.
- ↑ Tworzy się np. nowego Don Juana, nowego Fausta (Twardowskiego), Konrada, Chrystusa, a pewien krytyk domaga się nawet polskiego dyabła. Znam też jednego pełnego nadziei poetę, który chciał w swoim poemacie urządzić rendez-vous Don Quichota, Don Juana i — Hioba.