Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oboje do wnętrza przybytku Kryszny, szesnastotysiąc-stokrotnego małżonka, który ochotnie spełnia pragnienia serc kochających. Ja i Vasitthi zostaliśmy w gaju, zachowując rolę sług przybyłych z państwem swojem.
Nie zdołam opowiedzieć co teraz nastąpiło, bo chwile te zostały mi we wspomnieniach jako nierozwiązalny chaos. Przysięgliśmy sobie, że śmierć nas jeno rozdzielić zdoła, zapewniałem, że wrócę po porze deszczów, potem zaś zastanawialiśmy się, w jaki sposób skłonić rodziców naszych, by dali przyzwolenie na nasz związek. Oczywiście całowaliśmy się i obejmowali nieskończoną ilość razy. Jeśli takich chwil nie przeżyłeś, o czcigodny, to pojąć nie zdołasz, w jak dziwny sposób rozkosz łączyła się w nas z rozpaczą, albowiem każdy uścisk przypominał, że może być ostatnim, może już nawet jest ostatnim w tem życiu.
Po pewnym czasie Medini i Somadatta wyszli z świątyni, a wróżycha chciała i nam wyjawić przyszłość, przeciw czemu jednak zaprotestowała żywo Vasitthi.
— Nie przeżyłabym złej wróżby! — zawołała.
— Czemuż ma być złą? — zdziwiła się stara, która zapewne z racji swej świętości niejednej miłej w życiu doznała przygody. — Wszakże i skromnej parze służących może sprzyjać szczęście! — dodała zachęcająco.
Ale Vasitthi nie dała się skusić i, łkając, objęła mą szyję.
— O jedyny mój! — zawołała. — Czuję doskonale, że przyszłość nasza będzie smutna wielce. Wiem, iż cię nie zobaczę już nigdy na tej ziemi.
Słowa te przejęły mnie dreszczem lodowatym i usiłowałem wyperswadować kochance nieuzasadnioną