Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wahała się, czy ma zostać, czy odejść. Rzucała mi jak płochliwa antylopa spojrzenia nieśmiałe, a ciało jej chwiało się, niby witka krzewu muskana powiewem. Mnie ogarniać znowu zaczęło wzruszenie, włosy mi się zjeżyły, oczy rozwarły szeroko i z trudnością wielką wyszeptałem kilka słów, wyrażających zachwyt, iż ją spotykam. Spostrzegłszy jak jestem wzburzony, uspokoiła się, usiadła i dłonią, podobną lotosowi, wskazała miejsce obok siebie. Po chwili, głosem drżącym przecudnie wyraziła zadowolenie, iż nadarza się sposobność podziękowania mi za tak zręczne odrzucenie piłki, że nie musiała przerywać gry świętej. W razie przeciwnym cała zasługa poszłaby wniwecz, a bogini obrażona źle dopełnioną ofiarą rozgniewałaby się, albo odmówiła jej błogosławieństwa.
Odparłem, że nie należy mi się podzięka, a proszę jeno o przebaczenie tego, co było moją własną winą, gdy zaś nie zrozumiała, ośmieliłem się przypomnieć jej, że przyczyną fałszywego uderzenia piłki i jej odskoku w bok było spojrzenie, jakie mi rzuciła. Zarumieniła się i zaprzeczyła żywo, twierdząc że owo spojrzenie nie zmieszało jej wcale.
— Myślę — odparłem — że na moment doznałaś oszołomienia i źle uderzyłaś piłkę, widząc w mem spojrzeniu nie wysłowiony podziw i uwielbienie bezgraniczne.
— Niema mowy o uwielbieniu, — rzekła — wszakże w ojczyźnie widywałeś znacznie zręczniejsze mistrzynie w tej grze.
Z słów tych wywnioskowałem z przyjemnością, iż była już o mnie mowa i że słowa, jakie wyrzekłem do Somadatty, zostały jej wiernie powtórzone. Zadrżałem jednocześnie, uświadomiwszy sobie owo lekce-