Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie tak się stało Vasitthi.
Niewzruszona, skupiona w duchu spoglądała na zjawisko, jak artysta patrzy na dzieło swoje z tym jeno zamiarem, by je udostępnić Kamanicie.
— Zarysowują mi się już kształty postaci! — powiedział Kamanita. — Oświetl ją jeszcze trochę, Vasitthi!
Pośrodku wszechświata majaczył jeszcze purpurowy blask gniewu stutysięcznego Bramy.
Vasitthi zerwała mocą ducha z tronu owo bóstwo najwyższe i wycieliła jego światłość w kształt zjawy. Rozjarzyła się i nabrała mocy, jak chory po wypiciu posilnego napoju.
— Widzę go nieco wyraźniej, — żalił się Kamanita, — ale jeszcze poznać nie mogę!
Wówczas wydało się Vasitthi, że Buda przemawia do niej:
— Przyszłaś, córko moja?... Czyś się już uporała, z zadaniem, jakie ci dałem?
Vasitthi odrzekła, jak się odpowiada widziadłu sennemu:
— Już się z nim uporałam, Panie.
— To dobrze, córko moja! — pochwalił. — A ni znużyła cię daleka droga do mnie? Czy potrzebujesz, jeszcze pomocy mistrza?
— Nie Panie, nie potrzebuję już twojej pomocy...
— To dobrze! Ucieczkę znalazłaś w sobie samej córko moja, na sobie samej polegasz...
— Poznałam siebie, o Panie! Poznałam istotę swoją, jak ten, co zdejmuje opony listowia z pnia pizangowego, chcąc dojść do trwałego drewna, dla położenia przyciesi domu i nie znajduje wewnątrz żadnego jądra, tak ja poznałam istotę swą, o Panie!