Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wiem, iż tworzy jeno zwój zmiennych kształtów bez treści wiekuistej, na którejby się oprzeć można. To też porzucam istotę swoją jako szatę cudzą, rozdziewam z siebie łachman, który mną nie jest.
— To dobrze, córko moja! Nieprzywiązana do niczego, odrodzisz się u mnie, w miejscu wieczystego pokoju i ciszy!
— Odrodzę się? — spytała. — Wszakżeś sam rzekł, że pojęcie to jest nie na miejscu, podobnie jak przeciwne, dotyczące nieodradzania się więcej? Dodałeś jeszcze, że pojęcie nicości jest odnośnie do miejsca cnego najmniej z wszystkich właściwe.
Zjawa uśmiechnęła się promieniście.
— Ach, teraz dostrzegam rysy! — zawołał Kamanita. — Widzę je jak odbicie w płynącej wodzie, niewyraźnie i nieuchwytnie.
Vasitthi rozejrzała się raz jeszcze po pustce.
Nie było w niej nic...
Wówczas ujęła Vasitthi własną astralną istność i cisnęła ją w kształt zjawy.
Kamanita zauważył zniknienie Vasitthi. Jak umierający pozostawia testament spadkobiercom, tak Vasitthi dała mu w spuściźnie obraz Budy, zostawiając go z nim samego w bezkresach przestrzeni. Teraz dostrzegł wyraźnie wszystko.
— Ach! — zawołał Kamanita. — Wszakże to sam Buda był owym starym ascetą, z którym spędziłem noc w Rajagaha i na którego wygadywałem! Cóż za głupiec ze mnie? Od miljardów już lat posiadłem to, za czem tęskniłem do tej chwili!
Gdy skończył, zbliżyła się doń zjawa świetlana, jak nadpływająca chmura się zbliża, i okryła go mgłą promienistą.