Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie będąc uczoną, nie wszystko co mówił zrozumiałam, a wiem, że nawet największym mędrcom trudnoby było pojąć całą głębię onej nauki. Różnych rzeczy nie mogłam powiązać z sobą, bowiem mieszał mi się byt z niebytem, a niejedno nosiło cechy życia i martwoty jednocześnie. Miałam jeno wrażenie, że słyszę nową, zgoła innym niepodobną pieśń. Słów nie chwytam, ale tony jej przenikają mi w głąb serca i mówią wszystko. Tony owe były tak krystalicznie czyste, że w porównaniu z niemi wszystkie inne wydać się musiały skrzypliwym hałasem. Płynęły one z wyżyn jakichś niesiężnych, budząc nieznaną dotąd tęsknotę, której nic co ziemskie, co niskie, co małe ukoić nie byłoby w stanie, a że owa tęsknota nieukojna wieczystą jest i zniknąć nie może, czułam całą duszą i całem sercem swojem.
Tymczasem noc zapadła, księżyc świecił słabo z poza świątyni, więc cień zaległ całą polanę. Zaledwo dostrzec mogłam postać mówcy. Nadludzkie słowa płynęły, zda się, z samej wprost starej świątyni, która, pochłonąwszy całą masę rozpętanych, udających ruch zjaw, kreśliła się na tle nieba prostemi, masywnemi kształtami, podobna do grobowca wszelakiego życia ziemi i nieba.
Siedziałam, oplótłszy ramionami kolana, słuchając i patrząc w niebo, gdzie ponad czubami drzew błyszczały gwiazdy. Przez cały rozłóg szafiru płynął Ganga niebiański. Wspomniałam chwilę, gdyśmy oboje na tem samem miejscu podnieśli w górę ręce i poprzysięgli na srebrne jego fale, zasilające lotosowe jeziora, że spotkamy się w raju zachodnim, w osiedlu szczęśliwości, podobnem do królestwa Kryszny, ku któremu dążą, jak mówił mistrz, wszyscy jego wy-