Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spojrzeniem niezrównany blask jej. Jakżem pragnęła znaleźć się w miejscu, które otacza, użyźnia i przepełnia rozkoszą i marzyłam, byśmy się tu połączyli. Mam nieprzepartą ochotę lecieć tam z tobą i dotknąć stopą świętego brzegu.
Wymknęli się z tanecznego koła i skierowali lot w kierunku, który oddalał ich od rodzimego stawu. Po pewnym czasie znikły im z oczu jeziora z lotosami, mieszczącemi dusze błogosławionych, kwiaty utraciły swą bujność i czar, coraz mniej spotykali pląsających w powietrzu istot. Na równi pasły się trzody antylop, a po odnogach rzecznych pływały łabędzie, wlokąc za sobą sznury piany, perlącej się na tle ciemnej wody.
Wzgórza zrazu wysokie i spadziste znikły także i lecieli ponad płaską, pustynną równią, porosłą kępami traw i krzakami cierni. Dotarli do lasu, cień wzrastał w miarę zagłębiania się weń, sękate pnie miały barwę bronzu, a korony szumiały spiżowo.
Zaczęły przed nimi tańczyć lśniące skry, łączyły się w smugi, roztaczały coraz to bardziej i nagle uderzył ich taki blask, że musieli oczy zasłonić rękami. Wydało im się, że w lesie ustawiono wieloszeregową kolumnadę słupów srebrnych, na których jarzy się wschodzące słońce.
Kiedy się odważyli odjąć ręce od oczu, mijali ostatnie palmy lasu.
Przed sobą mieli niebiańską Gangę, roztaczającą aż do granic widnokręgu srebrzystą powierzchnię swoją, pod stopami ich fale płynnego złota gwiazd spłukiwały perłowej barwy piasek płaskiego wybrzeża.
Jaśniejszy zazwyczaj nieboskłon był tu ciemniejszy, szafir przemieniał się w granat, a kończył czarnym rąbkiem na srebrzysto białej linji rzeki.