Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie czuli tutaj woni koralowego drzewa, ale podobnie jak w kotlinie malachitowej zapach ten jednoczył w sobie wspomnienia wszystkich innych zapachów kwietnych, tak tutaj szedł od strumieniska zaświatów wiew ostry, przeczysty, jedyny, zastępujący wszystkie inne wonie. Vasitthi wchłaniała go chciwie, zaś Kamanita czuł, że zapiera mu oddech.
Nie dochodził tu również najlżejszy nawet ton muzyki niebieskich duchów, natomiast rzeka brzmiała spiżowemi, gromowemi, tętniącemi akordami.
— Słuchaj! — rzekła Vasitthi, podnosząc dłoń.
— To dziwne! — zauważył Kamanita. — Pewnego dnia zaszedłem do chaty, stojącej nad roztoką, którą wił się mały strumyczek. Umyłem w nim obolałe wędrówką nogi. W ciągu nocy spadł wielki deszcz, a ja, leżąc bezsennie w chacie, słyszałem łomot coraz to mocniejszy wody w strumieniu, który z wieczora szemrał jeno cicho. Jednocześnie dolatały uszu moich tętnienia jakieś i uderzenia, których sobie nie umiałem wytłumaczyć. Gdy się dzień zrobił, zobaczyłem, że strumyk zmienił się w rwący potok górski o spienionych, potężnych falach, a wraz z wodą toczyły się w dół z hałasem wielkie głazy. One to tętniły i uderzały o siebie tak rozgłośnie. Nie wiem czemu, ale, słuchając tych dźwięków, wspominam owo wydarzenie z czasów pielgrzymki.
— Strumień górski niósł głazy, a fale niebiańskiej Gangi toczą całe światy i unoszą z sobą. Stąd pochodzi wspomnienie twoje i stąd się też bierze ów łoskot gromowy.
— Całe światy unosi Ganga? — spytał Kamanita przerażony.