Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przyczem zauważyłam, że olbrzym posuwa się z trudnością, a za każdym jego krokiem brzęczą i dzwonią łańcuchy.
W tej chwili spadł prosto pod stopy moje szafranowy kwiat asoki, ale zdumiona przestałam liczyć, nie wiedziałam przeto, czy stało się to po liczbie sto, czy przedtem.
Gdy olbrzym stanął przede mną, spostrzegłam jego łańcuchy obciążone kulami, łączące szyję i nogi, a trzymane przez żołnierzy. Ręce miał w tył związane. Na szyi miał, niby skazaniec, wiedziony na ścięcie, wieniec kwiatów kaniwary, zaś kosmata pierś i głowa posypane były tartą cegłą. Strasznie wyglądał z nastroszonemi włosami i rudą brodą, zarastającą mu całą twarz. Łysnął ku mnie oczyma, ale zaraz wbił: spojrzenie w ziemię i wydawał się przerażonem, złem zwierzęciem.
Nie potrzebowałam pytać, kogo mam przed sobą, bowiem wieniec skazańca nie zakrywał owego straszliwego naszyjnika z palców ludzkich, od którego wziął imię (angulimala = naszyjnik z palców).
Satagira ozwał się nagle:
— Powtórz, Angulimalo, tej szlachetnej dziewicy, to coś zeznał na torturach, mianowicie, żeś zamordował haniebnie młodego kupca z Ujjeni, imieniem Kamanita!
— Kamanita nie został zamordowany, — ozwał się ponuro — ale wzięty do niewoli i zgładzony, jak tego — żądają ustawy nasze.
Powtórzył mi w kilku słowach to, co wiedziałam: już od ojca, ja zaś, słuchając, stałam oparta o pień asoki z paznokciami wbitemi w korę, by nie upaść. Gdy skończył mówić, wydało mi się, że wszystko kręci się: wkoło mnie. Ale nie poddałam się.