Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niebiański Ganga... — szepnął głosem słabym, ale przepojonym radością i, unosząc rękę prawą, wskazał na pas nieba ponad swoją głową — Niebiański Ganga... — powtórzył — przysięgliśmy na jego fale... Vasitthi...
Zadrżał całem ciałem, krew rzuciła mu się ustami i skonał w objęciach Anandy.
W niespełna pół godziny potem, wstąpili Sariputta, Ananda i młodzi mnisi do przedsionka garncarza, pozdrowili z czcią wielką mistrza i usiedli obok niego.
Mistrz oddał im uprzejmie pozdrowienie i spytał:
— Drogi Sariputto, czy bracia odbyli pod twem przewodnictwem podróż daleką bez szwanku i przypadków? Czy wam nie zbrakło jadła, lub lekarstw dla chorych? Czy gmina trwa w pogodnej pracy i rozmyślaniach?
— Szczęśliwym się czuję, o mistrzu dostojny, mogąc powiedzieć, żeśmy nie doznali braków, a także że młodzi mnisi pełni zapału i wesela pracują, pragnąc jeno tego, by mogli obcować z tobą twarzą w twarz, o mężu boży. Szlachetni to młodzieńcy, których przywiodłem, znawcy nauki i naśladowcy twoi, to też pragnąłem przedstawić ci ich bez najmniejszej nawet straty czasu.
Na te słowa powstali trzej młodzieńcy i, składając dłonie, pokłonili się mistrzowi nabożnie, mówiąc:
— Bądź pozdrowiony o dostojny, o doskonały Budo?
— Bądźcież i wy pozdrowieni! — odparł mąż boży i gestem ręki wskazał im siedzenia.
— Czyliżeś, mistrzu, doszedł tu bez wielkiego znużenia i złych skutków dla zdrowia, po wczorajszej wędrówce. Czyliżeś jako tako spędził noc w tym przedsionku?