Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Co mówię... nie za godzinę nawet!... Dziewczyna powiedziała mi, że, omijając ulice główne, można przez boczne uliczki i podwórza, posuwając się ku zachodowi, zdążyć za pół godziny do lasku. Nie mogę o tem myśleć spokojnie, ziemia mnie piecze w stopy... bywaj zdrów, bracie. Byłeś mi życzliwy, to też postaram się doprowadzić cię do mistrza, teraz jednak nie mogę zatrzymać się ni chwili!
Kamanita wybiegł z przedsionka i pędził drogą co sił w nogach. Dobiwszy do bramy miasta, spostrzegł, że jeszcze zamknięta i musiał zaczekać. Chwila ta wydała mu się wiecznością i wzmogła niesłychanie niecierpliwość jego.
Skorzystał z czekania, wypytując jakąś starą kobietę, która niosła do miasta kosz jarzyn i także czekała, o najkrótszą drogę. Wymieniła mu uliczki, powiedziała, że minie na prawo małą świątyńkę, na lewo studnię, potem zaś będzie szedł, mając ciągle na oczach wyniosłą wieżę, a w ten sposób nagrodzi czas stracony pod bramą miejską.
Gdy tylko otwarto, pospieszył w wskazanym kierunku. Biegł, nie zważając, że obalił na ziemię kilkoro dzieci, że potrącił kobietę, płuczącą naczynie, tak iż miska jedna zatoczyła się z brzękiem i pękła na dwoje, że wpadł na roznosiciela wody. Nie słyszał klątw, jakie za nim miotano, uszy jego były zamknięte, a umysł pochłonięty tą jedyną myślą, iż za chwilę ujrzy samego Budę.
— Cóż za szczęście nieopisane! — myślał. — Ileż pokoleń mija i ginie, nie ujrzawszy prawdziwego Budy na własne oczy? A nawet z pośród współczesnych mu, obdarzonych owem szczęściem, iż razem z mężem bożym kroczą po ziemi, jakże niewielu doń pospieszyć