Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieniach, przeżarte jest już belkowanie i dach runie za chwilę! — Zaś pan rzekłby mu wówczas: — Wyjrzyj, proszę cię, na pole i powiedz czy deszcz pada, czy też świeci księżyc, a jeśli jest pogoda, natenczas udamy się na świeże powietrze!
— Pan nie mógłby w takim razie odpowiedzieć równie nierozumnie służącemu, o czcigodny! — odrzekł Kamanita.
— Przypuśćmy jednak, że takby odpowiedział, — zauważył mistrz — to musielibyśmy sądzić, że nie dosłyszał i nie uświadamia sobie grożącego niebezpieczeństwa.
— Takby było w istocie, o czcigodny, ale nie sposób przypuścić równie nierozsądnej odpowiedzi.
— Pielgrzymie! — zawołał mistrz. — Żyj jakoby płomienie syczały wokół głowy twojej, bowiem płonie dom! Jakiżto dom! To płonie świat! Jakimże palony zarzewiem? Zarzewiem żądzy, zarzewiem nienawiści, zarzewiem zaślepienia. Świat cały trawi pożar, otacza go dym, świat cały drży w posadach!
Na słowa te zadrżał Kamanita jak młody bawół, posłyszawszy ryk lwa z gęstwiny. Siedział pochylony w milczeniu, a twarz jego zaróżowiła się od krwi gorącej. Po chwili rzekł niechętnie, drżącym głosem:
— Nie mogę się mimo wszystko zgodzić, by mistrz miał milczeć, gdyby mógł udzielić pocieszającej wieści. Nie mogę się także pogodzić z owem milczeniem wówczas nawet, gdyby objawienie było rozpaczliwe i przerażające. Dążność człowieka skierowana jest ku szczęściu i rozkoszy, a ugruntowane to jest w samej przyrodzie. Słyszałem nieraz jak głosili kapłani bramińscy:
— Rozkosz ludzka podobna jest młodzieńcowi dzielnemu, pojętnemu, chyżemu, silnemu, którego