Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swego kapelusza, jakby miał zamiar włożyć go z powrotem na głowę.
„Co?! Więzień kanclerstwa?“ zawołał pan Pickwick.
„Niedługo on już będzie więźniem kanclerstwa!“ powiedział Roker, obracając kapelusz w taki sposób, jakgdyby chciał koniecznie przeczytać w nim firmę.
„Pańskie słowa mrożą mi krew w żyłach!“ powiedział Pan Pickwick. „Co pan chce przez to powiedzieć?!“
„Oddawna ma już suchoty!“ powiedział pan Roker, ważąc kapelusz na jednym palcu. „Sądzę, że wszędzieby go to spotkało — tu czy gdzie indziej! Zabrano go dziś do infermierji. Doktór powiada, że trzeba podtrzymać w nim siły. A dyrektor kazał mu od siebie posłać wina, chleba i t. d. Przecież nie wina dyrektora, sam pan wie!“
„Naturalnie!“ szybko odpowiedział pan Pickwick.
„Ale się boję“, mówił pan Roker, kiwając głową, „że to już koniec. Założyłem się z Neddy o trzy półpensówki, ze kipnie, ale cofnął się i słusznie! Dziękuję panu! Dobranoc!“
„Zaraz!“ zawołał pan Pickwick. „Gdzie jest infirmerja?“
„Nad pańskim pokojem“, powiedział pan Roker. „Zaprowadzę pana“. Pan Pickwick zerwał się szybko i bez słowa poszedł za nim.
Dozorca wskazywał mu drogę w milczeniu. Ostrożnie otworzył ostatnie drzwi i wpuścił pana Pickwicka. Był to obszerny, pusty, nagi pokój, w którym stał szereg łóżek. Na jednem z nich leżał cień człowieka: blady, upiorny, wycieńczony. Oddech jego był ciężki, krótki, i jakiś chrapliwy. Przy łóżku siedział krótki, otyły człowieczek w fartuchu łatacza butów; człowieczek ten przy pomocy okularów w rogowej oprawie czytał Biblję na głos.
Chory położył dłoń na reku swego pielęgniarza i dał mu znak, by przestał czytać. Tamten odłożył książkę na łóżko.
„Otwórz okno!“ prosił chory.
Otworzył okno. Hałas przejeżdżających wozów i karet, turkot kół, krzyki mężczyzn i chłopców, cały ów gwar wielkiego tłumu, przejętego i życiem i własnemi interesami, wpadł do pokoju. Czasami gwar ten tłumił głośny śmiech. Gdzieś zrywała się wesoła piosenka, by potem zginąć w szumie kroków i głosów. Uderzenie potężnych fal życia, przepływającego tuż obok. Melancholijnie brzmiały te dźwięki w uszach cichego słuchacza, o ileż jednak melancholijniej w uszach czuwającego przy łożu konającego!
„Niema tu nic powietrza!“ jęczał ochryple i cicho. „Powietrze jest tu skażone. A takie było świeże, kiedy przed laty przechadzałem się! Przed laty! Ale staje się ciężkie i nie do zniesienia, w tych murach! Nie mam czem oddychać!“