Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rom, że wcale nie przejmuje się jazdą, i że to nic trudnego powozić czwórką, gdy się ma jego doświadczenie! Zrobiwszy to niedbale (inaczej przepadłby cały efekt!), chowa chustkę do kieszeni, nakłada kapelusz, naciąga rękawiczki, rozstawia łokcie, strzela z bata i konie pędzą jeszcze prędzej niż przedtem.
Kilka małych domków, rozrzuconych po obu stronach gościńca, mówi, że wjeżdżają do miasta lub wsi. W jasnem powietrzu wesoło dzwonią klucze stróża przy rogatce, budząc starego gentlemana siedzącego w powozie. Gentleman spuszcza do połowy okno, wygląda nieco na świat i informuje towarzyszy, że zaraz będzie zmiana koni. Tamci budzą się i postanawiają odłożyć drzemkę, aż znowu ruszą w drogę. Dzwonią łańcuchy rogatki, żona i dzieci rogatkowego wyglądają z chałupy, patrząc na powóz, aż zniknie za zakrętem, poczem dorzucają polan do ognia — niech się rozpali, nim ojciec wróci. Zaś ojciec, wymieniwszy przyjazny ukłon ze stangretem, patrzy długo za powozem, który toczy się szybko w dal.
Wesoło gra trąbka w czystem powietrzu, gdy powóz mknie po źle brukowanych uliczkach małego miasteczka. Stangret rozluźnia lejce, by móc je rzucić w chwili, gdy staną konie. Pan Pickwick wychyla głowę z kołnierza płaszcza i przypatruje się woźnicy z wielkiem zaciekawieniem. Zauważywszy to, stangret objaśnia pana Pickwicka, jak się miasteczko nazywa. I że wczoraj był tu dzień targowy. Pan Pickwick natychmiast dzieli się temi wiadomościami ze swymi towarzyszami podróży, którzy również wysuwają nosy z kołnierzy płaszczów i rozglądają się po okolicy. Pan Winkle, który siedzi na samym końcu, z jedną nogą w powietrzu, prawie wypada na ulicę, gdy stangret ostro skręca koło sklepu z serami i wpada galopem na plac targowy. I, zanim pan Snodgras, który siedział przy nim, ochłonął z wrażenia, już wjechali na dziedziniec, gdzie czekają świeże konie, okryte derkami. Stangret rzuca lejce i zeskakują z kozła. Pasażerowie, mający miejsca zewnętrzne, wysiadają również — z wyjątkiem tych, którzy mają poważne wątpliwości czy wgramoliliby się z powrotem. Zostają więc, gdzie siedzieli, tupią nogami, żeby się rozgrzać, z zazdrością patrzą na ogień w barze i gałązki ostrokrzewu zawieszone w oknach.
Stajenny wręczył kupcowi zbożowemu mały pakiet, zawinięty w bronzową bibułę, który wyjął z torby, wiszącej mu przez ramię. Patrzy, czy dobrze zaprzężono konie. Rzuca na ziemię siodło, które przyjechało z Londynu na dachu dyliżansu. Bierze udział w rozmowie stangreta z oberżystą na temat siwej klaczy, która we czwartek odparzyła sobie nogę. Stajenny i Sam Weller zajęli już swoje