Strona:Karol Brzozowski – Poezye 1899.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
41
POEZYE.

W wieczór rozjuczał, juk podawał rano,
W noc stał na straży śpiących i ogniska,
Za to mu czasem cały chleb dawano.
Lecz dobréj doli jak zła dola blizka!
Oto słuchajcie! — mówił, — goście mili!
Jakiéj straszliwej doczekałem chwili.

A spadła nagle jako piorun z chmury.
Przez te tu właśnie szliśmy dzikie góry...
Aż w ciasném miejscu ostra krawędź skały
Rozdarła wielką sakwę na wielbłądzie,
Z niéj się strumienie oliwy polały:
Klątw sto wybuchło — straszny boże sądzie!

Na krzyk nadbiegłem. Widząc, jak dar nieba
Piasek wypija, kawałek mój chleba
W rozlanym złotym umoczyłem płynie.
A kupiec wrzasnął: ha! psie! nędzy synie!
To twoje podłe oko pożądliwe
Kamień wezwało na moję oliwę!

Pijże ją teraz i z piaskiem pożeraj!
Chwycił mnie wściekły i przygniótł do ziemi,
Tarzał w oliwie; — a teraz umieraj,
Obżarty! krzyknął i kopnął mnie nogą, —
W dół spadłem; — splunął i szedł daléj drogą.

Ból czarną nocą oczy mi zasłaniał;
Nie wiem, kto duszy wyjść z ciała zabronił,
Nad ciałem kto stał od wilków na straży,
Kto wie, dni ile — gdy oto powiało
Chłodem po mojej krwią zalanéj twarzy;
Spojrzę — nade mną starzec z głową białą

Klęczał i czoło moje wodą skrapiał,
Z uśmiechem oko w oczy mi zatapiał
I miłosierdziem tak głaskał i koił,
Że, zda się, wzrokiem tym jednym wygoił,
Bom głowę podniósł. A starzec ów rzecze:
„I złość i miłość z serca ludzi ciecze.