Strona:Karol Brzozowski – Poezye 1899.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
40
KAROL BRZOZOWSKI.

Z pod stóp zbłąkanych nagle światło błyska:
Stali nad skrajem strasznego urwiska,
I trwożnie patrząc w głębie jego czarne,
Z wstydem myśleli, że to ciało marne,
Z Pana rozkazu przywdziane na chwilę
W ducha im troski, trwóg nawiało tyle!

Tymczasem starzec zjawił się pół nagi
I rzekł: „przebaczcie zbytek méj odwagi,
Ze was panowie w jamę mą zawiedę;
Lecz w noc tak czarną, w bezludnéj pustyni,
Głód, chłód, znużenie, wyboru nie czyni
I z dzikim zwierzem podzieli gospodę.”

I mówił prawdę, bo jego podróżni
Musieli za nim wejść jak czworonożni
Małym otworem w obszerną pieczarę,
Gdzie im niedźwiedzie legowiska stare
Wysłał paprocią i suchemi trawy,
I równie leśne przyrządzał potrawy.

Kulejąc raźnie gospodarz się krzątał,
Z kryjówek znosił to owoc, to grzyby:
Popiół i ziemię z przed ogniska sprzątał,
Na omiecione, granitowe szyby
Żołędź układał — i zwinnie, choć krzywą
Ręką pokrywał zarzewiem pieczywo.

Pracując przy tém g’woli ciekawości
Usadowionych przy ognisku gości,
Dzieje smutnego opowiadał życia.
Nie wie, czém dziecku są matki uśmiechy,
Rodziców nie miał, ni gościnnéj strzechy,
Ani innego prócz skóry pokrycia.

Wie, że go Nędzą, synem nędzy zwano.
Kupcy go kiedyś wzięli z karawaną;
Wielbłądom w miejsce osiołka przodował,
I jako one miał na szyi dzwonek;
Dotąd na grzbiecie te znaki przechował,
Co poganiacza wypisał postronek.