Strona:Karol Brzozowski – Poezye 1899.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
8
KAROL BRZOZOWSKI.

U stóp olbrzymów pod szatą ich cienia
Tłumem się wznoszą młode pokolenia,
I czołem, z nizkich pnąc się winogradów
Patrzą na ojców i zmarłych pradziadów.

W paprociach, które przerosły mnie głową,
Szedłem dum pełen — a za każdym krokiem
Dziwną powagą, potężnym urokiem
Żywe przyrody gadało mi słowo.

I z ksiąg tajemnych spadały pieczęcie,
Karta Genesis stanęła otworem;
Życie, na śmierci wsparte fundamencie,
Snuło się wielkiém pasmem różnowzorem;

I rozstrzelone w postaci tysiące
Płynęło rzeką — i znowu w początku
Gubiąc się swoim, niby konające
Wstawało jasne w nieśmiertelnym wątku!

Szedłem milczący i nieraz stanąłem
Z ręką na piersiach z pochyloném czołem,
Kiedy mi nagle drzew olbrzymi zawał
Górną mą drogę zapierać się zdawał.

Okiem mierzyłem dębów, buków cielska
Pooplątane w bluszcz, w kolące zielska;
Z zielska sterczały konary do góry
Nagie, grożące po śmierci upiory.

Chwilę spocząwszy, zuchwale się darłem
Po królów puszczy tułowiu umarłym;
Co raz to w sieci powojów wpadałem,
Drogę w nich sobie torując kindżałem.

Nieraz pode mną stopy się zachwiały,
Gdy z pod nich sycząc wąż olbrzymi sunął,
Lub z jękiem na dół kloc ogromny runął —
Puszczyk mu z piersi wyleciał spróchniałéj.

Drugi, dziesiąty tak zawał przebyty
Za mną się został. Niezłamany znojem,
Przez cierni gęstwę darłem się przebojem —
Aż między groźne zaszedłem granity.