Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie czekając odpowiedzi, zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Kozieniecki, oszołomiony, wsiadł bez protestu.
Przez drogę nie wymienili ani słowa.
— Niech pan siada — rzekł Twardowski, gdy się znaleźli w jego gabinecie. — Siedząc, rozmawia się spokojniej.
Powtórzył Kozienieckiemu to, co mu Piętka opowiedział o nim i o pani Brzozowskiej.
— Tę historję słyszałem od kogoś, komu ją pan opowiadał. Czy miał pan jakie osobiste powody do tego, żeby mię kompromitować i ośmieszać? Kozieniecki wił się pod przeszywającem go spojrzeniem Twardowskiego.
Nie był wszakże tchórzem i nie był pozbawiony poczucia godności osobistej.
Na chwilę wyprostował się duchowo.
— Przyznaję — rzekł — że ją opowiadałem, bo ją uważałem za prawdziwą. Nie czyniłem tego z żadnych osobistych pobudek. Gotów jestem panu dać satysfakcję.
— Dobrze. Na jakiej podstawie uważał pan to za prawdę?
— Słyszałem tę rzecz od bardzo poważnego i szanownego człowieka, którego nazwiska, pozwoli pan, nie wymienię. Sam biorę na siebie wszelkie konsekwencje.
— Nie pytam pana o nazwisko owej osobistości, bo je znam. Opowiadał panu tę historję mecenas Culmer.
Kozieniecki podskoczył na fotelu z wyrazem przestrachu na twarzy.
— Reakcja pańska na to nazwisko — mówił Twardowski tonem eksperymentującego psychologa — potwierdza, że się nie mylę. Powiem panu więcej: Culmer zalecił panu powtarzanie tej historji, a zalecenie to było dla pana rozkazem.
Kozieniecki zaczął bełkotać napół przytomnie:
— Nie rozumiem pana... Zalecenie...rozkaz... Skąd pan to bierze?...
Twardowski wytrzymał go tak przez dłuższą chwilę. Wreszcie z całym spokojem, wybijając mocno wyraz po wyrazie, rzekł:
— Historja ta jest zmyślona z celem szkodzenia mi, a zmyślił ją Culmer, który jest jednym z najnikczemniejszych, chodzących po ziemi łotrów.
Kozieniecki się zerwał.
— Panie, to człowiek otoczony powszechnym szacunkiem.
Twardowski uspokoił go gestem ręki.
— Niech pan siada. Proszę nie zapominać, że jest pan względem mnie winowajcą i żeśmy jeszcze nie załatwili rachunku między sobą.
Kozieniecki usiadł z miną człowieka, który dałby wszystko, żeby się znaleźć w tej chwili na innem miejscu.
— Otoczony powszechnym szacunkiem — cedził Twardowski. — Tem gorzej dla tych, którzy go szanują. Panu nie wolno inaczej mówić, bo to pański zwierzchnik.
Kozieniecki, blady, patrzył, jakby się nagle przed jego oczyma coś zawaliło.
— Jaki zwierzchnik?... — wyszeptał.
— Pomówimy o tem za chwilę. Tymczasem zatrzymamy się jeszcze przy panu Culmerze. Całe życie tego nikczemnika jest jednem kłamstwem. Kłamie zasady, kłamie swe uczucia dla ludzi, kłamie swe pochodzenie...
— Pochodzenie?...
— Skąd się według pana wziął pan Culmer?

93