Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się spoczątku wydawała — jest coraz sympatyczniejsza. Można ją lubić i można się nią interesować. Ale śmieszne jest twierdzić, że to zainteresowanie czyta się na jego twarzy. Zacny ksiądz, mais c’est un farceur!...
Przez te parę dni żył w polu i w lesie. We wtorek przed wieczorem wrócił do Warszawy.
Za godzinę miał być u Czarnkowskich na obiedzie. Zgodnie z poleceniem, które wydał na wyjezdnem, kąpiel czekała i wszystko do przebrania było przygotowane.
Twardowski nigdy wiele nie myślał o swej powierzchowności, ale ubierał się dobrze. Renta od stryja pozwalała mu na to, lubił wszystko w najlepszym gatunku, nie znosił lichoty i partactwa, między innemi źle skrojonego ubrania. Toteż, nie mając wcale świadomości, tego, był elegantem niedbającym o elegancję, a więc w najlepszym stylu.
Tym razem myślał o tem, jak będzie wyglądał. Był bardzo zadowolony, że ma nowy, sprawiony na jesieni frak, który znakomicie leży. Przeglądał się długo w lustrze i doszedł do przekonania, że parę dni, spędzonych na wsi, nieustannie na powietrzu, ogromnie poprawiło jego wygląd. Był o wiele młodszy, lżejszy, swobodniejszy. Przypomniał sobie, co mu proboszcz powiedział... Może nietylko ksiądz jest zdolny to zauważyć...
U Czarnkowskich było kilkanaście osób, między innemi i Culmer, koło którego chodzono z ogromną atencją. Culmer był stale, uśmiechnięty i mówił paniom przyjemne rzeczy tonem, świadczącym, że łaskawie poświęca dla nich coś ze swej powagi. Kozienieckiego, ani wogóle młodzieży tym razem nie było. Najmłodszym śród mężczyzn był Twardowski.
Jedna z ostatnich zjawiła się w salonie panna Czarnkowska. Długo się widać ubierała, ale ze skutkiem. Wyglądała nadzwyczajnie.
Wsunęła się do salonu z pozorną skromnością, przywitała się najpierw ze starszem towarzystwem, wkońcu stanęła przed Twardowskim. Wyciągnęła do niego rękę, spuściwszy oczy, jakgdyby się wstydziła swego pysznego dekoltu, ale widocznie chciała mu dać czas na jego podziwianie zbliska, bo nie ruszała się z miejsca...
Twardowski uczuł potrzebę powiedzenia jej czegoś przyjemnego.
— Mój proboszcz — rzekł — który się uważa za fizjognomistę, w tych dniach mi powiedział, że jestem pod wrażeniem jakiejś kobiety. W tej chwili zaczynam temu wierzyć.
— Widzę, że pan chce sobie poprawić reputację — odparła z udaną powagą i poszła dalej.
Kiedy służba roznosiła wódki i zakąski, zbliżył się do Twardowskiego hrabia Opoczyński.
— Byłem świeżo — rzekł — na ślubie mej kuzynki w Rzymie. Widziałem się tam z młodym Gravosą, który, jak wielu Włochów, jest zapalonym alpinistą. Opowiadał mi, że wspinając się zeszłego lata na Monte Rosa, spotkał się z Polakiem Twardowskim...
— Pamiętam — odrzekł Twardowski. — Brał on udział w wycieczce profesora Rossiego.
— Więc to o panu była mowa? Chciałem właśnie zapytać, czy to nie ktoś z pańskich krewnych. Ależ w takim razie pan jest znakomitym człowiekiem. Gravosa mi mówił, że Rossi był zachwycony spotkaniem pana, że już przedtem wiele o panu słyszał. Jakże się żona moja ucieszy, gdy się o tem dowie! Chodźmy do niej.

55