Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nauczyło, że tu ludzie rychlej się męczą, raz dlatego, że nie umieją przeprowadzić ścisłej granicy między pracą a rozrywką, w pracy szukają rozrywki, a chwile odpoczynku psują, gadając ciągle o najcięższych swych troskach; powtóre dlatego, że mają słabsze, gorzej wyćwiczone nerwy; wreszcie dlatego, że przy pracy wykonywują cale mńostwo niepotrzebnych ruchów.
Gdyby nie to, że sam pracował za kilku i że na urzeczywistnienie swych projektów dostarczał środków, byliby go wkrótce mieli dosyć.
Jeszcze mniej od organizacji zadowalniała go prasa. Niewiele znał się na polityce wogóle, a na polityce polskiej nie znał się wcale. Nie mógł więc sądzić o wartości politycznej prasy. Podobno miała duże zalety i zasługi. Atoli poza sferą właściwej polityki uważał ją czasami za niepoczytalną. Walczyła z grabarzami, ale z reguły pomagała tymże grabarzom puszczać w świat fabrykowane przez nich wiadomości i poglądy, reklamowała wydymane przez nich wielkości, ich rozmaite obroty międzynarodowe, nawet pomagała czasami zwalczać ludzi, którzy się narazili grabarzom, i przedsięwzięcia, stojące im na drodze.
Postanowił przynajmniej jeden narazie dziennik tak zorganizować, żeby prowadził konsekwentną walkę w każdym wierszu. Dotknąwszy się do tego, spostrzegł, że to będzie długa praca, bo ludzi niema i trzeba ich dopiero wyrobić; że pochłonie ona dużo pieniędzy. Tych wszakże nie miał zamiaru żałować. I przy pomocy znacznej sumy, ofiarowanej z własnej kieszeni, uzdrowił narazie finanse obranego dziennika.
Pomimo to wszystko czuł się dobrze. Widział, że praca jego zaczyna dawać wyniki, i że zaczął poznawać Polskę od jej najważniejszej strony. Był pewien, że grabarze wkrótce odczują na swej skórze jego działalność.
Pomiędzy jego nowymi przyjaciółmi powtarzano często nazwisko człowieka, którego nie znał. Powoływano się nań jako na autorytet, pytano, co on w tej lub innej sprawie myśli, dowiadywano się troskliwie o stan jego zdrowia. Raz wreszcie powiedziano znacząco Twardowskiemu, że go zaprowadzą na konferencję w niewielkiem gronie u Grzybowskiego.
Zastał starca, wyglądającego na lat osiemdziesiąt, choć jak mówiono, dobiegał dopiero siedemdziesiątki. Nie ruszał się z fotela, w którym siedział w ciepłym szlafroku, szczupły, niewielkiego wzrostu, z twarzą wynędzniałą, siwowłosy. Na stoliku przy nim stało jakieś lekarstwo, którego widocznie często zażywał.
Wyciągnął rękę do Twardowskiego.
— Przepraszam pana, że go tak przymuję. Dziś wszakże czuję się gorzej, niż zwykle. Toteż nie dam się tym panom męczyć długo. Omówimy prędko sprawy, z któremi przyszli, a pana poproszę, żeby pan został u mnie na chwilę — ma się rozumieć, jeżeli pan ma czas — to sobie we dwójkę pogadamy.
Istotnie, dyskusja w sprawach, dla których zebrano się u Grzybowskiego, trwała krótko. Zdanie gospodarza zwykle przekonywało zebranych, i zgodnie z niem zapadała decyzja. Twardowski zauważył, że ten starzec ma umysł niezwykle jasny i mocną logikę. Imponowała mu u niego głęboka znajomość Polski i wytrawność sądu, pochodząca z długoletniego doświadczenia. Najwięcej podziwiał temperament, który schorzałego starca czasami ponosił jak młodzieniaszka.
Gdy po rozejściu się zebranych zostali sami, gospodarz, uśmiechając się, rzekł:

115