Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale to dowieść mi musisz jeszcze! Dziadunio zapewne radził się jasno-widzącej, czy gadającego stolika?
— Milcz morderco... mam świadka żywego który na to patrzał... Mogę ci powtórzyć słowa któreście do siebie mówili... całą kłótnią waszę, w której śmiałeś tego anioła dobroci, nazwać obelżywym wyrazem — psa...
Tak! on podniósł broń aby cię odegnać — a ty...
Aż do tej chwili Apollinary miał minę niedowierzającą, szyderską acz niespokojną, usłyszawszy ostatnie wyrazy, dowodzące że Dziad się na pewnej wiadomości wypadku opierał, — Szymbor zachwiał się, zbladł, zczerwienił, zgrzytnął zębami — i trzęsąc się cały padł na sofkę... Ale chwila strachu prędko w gniew się zmieniła.
— Stary szalbierzu — zawołał — doszedłeś więc nareście do tego czegoś pragnął? Idź, spiesz, oddaj męża wnuczki swej w ręce sprawiedliwości, na szubienicę... Może już sprowadziłeś pachołków? napij się krwi mojej i ukój zemstę!...
Nagle błysk jakiś trwogi dźwignął go, rzucił się rozpaczliwie ku oknu, jakby chciał uciekać.
— Stój i słuchaj, nikczemny, zawołał Dziad,