Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na coś strasznego się zanosi — odparł niemal szydersko przybyły.
Dziad stanął naprzeciw obrazu Stanisława, wlepił w niego oczy i ponuro ozwał się do Szymbora.
— Kainie! coś zrobił z Ablem bratem swoim?
— Co to jest? przerwał blednąc Apollinary — nie pierwszy to już raz spotyka mnie ta obelga... Jakkolwiek szanuję i wiek i węzły które nas łączą... przecież z zimną krwią takiej potwarzy nie mogę znieść.
Dziad jakby nie słyszał, mówił dalej:
— Nękałeś go całe życie, zatrułeś mu je... Naostatek zabiłeś go... Uwziąłeś się wszedłszy w rodzinę naszę aby do niej wnieść wszystko złe którem cię życie napoiło... Nie dość ci było tego trupa i rzuconego nań samobójstwa, prześladowałeś dziecko, znęcałeś się nademną... ale mówiłem ci niegdyś — że jest Bóg — że zbrodnia nie pozostanie na wieki zakrytą a dziś z pomocą Opatrzności wyrzec mogę tak jakbym sam patrzał na morderstwo — Ty go zabiłeś, ty!
Szymbor zmięszał się, drgnął, zdawało się że przerażony myśli uciekać, obejrzał się w około..... Była długa chwila milczenia..... Krew mu uderzyła do głowy i zawołał zuchwale.