Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale oto, razu pewnego zdarzył się Arystobulowi Ursiklosowi nieprzyjemny wypadek, który mógł się dla niego skończyć nader smutno, gdyby jego współzawodnik nie pospieszył mu z pomocą.
Było to 2 września po południu, Ursiklos udał się na zbadanie skały na brzegu południowym Jony. Skała zawieszona nad morzem ściągnęła na siebie jego uwagę postanowił przeto wdrapać się na jej wierzchołek. Jakkolwiek przedsięwzięcie było dosyć ryzykowne, bo skała była gładka i nogi po niej ślizgały się, przecież Arystobulus Ursiklos nie chciał się go wyrzec. Przez czas niejaki można go było widzieć na małej płaszczyźnie wierzchołka skały. Ale okazało się, że zejście trudniejsze było niż wejście na nią. Gdy dogodnego spadku upatrywał napróżno, postanowił poprostu stoczyć się po stoku skały na ziemię. Lecz w tej właśnie chwili pośliznął się, upadł, i już teraz mimowolnie zaczął staczać się ze skały; nieborak byłby się srodze potłukł, gdyby się nie był zawadził o sterczący ze skały pieniek: to zatrzymało go w upadku i on zawisł na pieńku. Położenie w jakiem się znalazł uczony Arystobulus było jednocześnie i niebezpieczne i śmieszne: ani zsunąć się nie mógł ze skały ani wejść na nią, a musiał bezradnie wisieć w powietrzu. W tem położeniu pozostawał przez całą godzinę i nie wiadomo na czemby się to skończyło, gdyby traf w miejsce wypadku nie był sprowadził Oliviera Sinclaira. Usłyszawszy wołanie, malarz zatrzymał się i, spostrzegłszy uczonego, zawieszonego w powietrzu zrazu roześmiał się, lecz wnet jak należy się spodziewać, z niebezpieczeństwem