Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wirów. Wszystkie rozmowy zamilkły na pokładzie w jednej sekundzie, pasażerowie zaczęli patrzeć na szalupę, która z każdą chwilą stawała się widoczniejszą.
Była to mała łódź rybacka z której zdjęty został żagiel, żeby ją ochronić przed wielkiemi i szalonemi bałwanami.
Jeden z dwóch ludzi znajdujących się w łodzi leżał na dnie na wznak, gdy drugi ze wszystkich sił pracował, aby łódź wyprowadzić z prądu, niosącego ją na wiry. Dla patrzących było to oczywistem, że jeżeli temu człowiekowi zamiar się nie uda, to obydwaj muszą zginąć.
W pół godziny „Glengarry“ podpłynął do niebezpiecznego przesmyku a bałwany morza zaczęły z nim dziką walkę, lecz nikt z pasażerów nie narzekał na rozpoczynające się bujanie, i, bez względu na to że bystrość prądu mogła wywołać niepokój nawet u śmiałego turysty, nikt nie uczuwał obawy o swój los. W samych wirach ocean zamienił się w gęstą pianę i woda bełkotała w nich z ogłuszającym łoskotem i tylko od czasu do czasu groźne bałwany wydobywszy się z wnętrza oceanu, podnosiły się nad pianę a woda ukazawszy się na chwilę wnet znowu z nią się zlewała. Szalupa oddaloną była od parowca już tylko o jakie pół mili, a człowiek który robił wiosłami zdobywał się na rozpaczliwe wysiłki, ażeby się do niego zbliżyć, pojmując snać, że ten przybywa mu z pomocą; widocznem też było, iż człowiek rozumiał; że statek nie może bliżej posunąć się do niego.