Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cznie należało tu wsiąść na statek, ponieważ to był najbliższy punkt zkąd odchodziły parowce. Przyjechawszy do Glasgowa o godzinie siódmej, rodzina Melwilów nie tracąc czasu wsiadła na czekający w przystani parostatek „Kolumbia”, sapiący i buchający kłębami dymu, który pomieszany z gęstą poranną mgłą, rozpraszał się stopniowo, przepuszczając promienie wschodzącego słońca. Wszystko zapowiadało dzień pogodny.
Jeszcze Melwilowie nie zdążyli wygodnie umieścić się na parostatku, gdy już rozległ się trzeci dzwonek: maszynista puścił maszynę w ruch, koła warknęły podnosząc całą chmurę żółtawych kropel; rozległ się przenikliwy świst, uprzątnięto liny, i parowiec „Kolumbia” szparko posunął się z prądem.
W zjednoczonem trójkrólestwie turyści nie mogą narzekać na niewygody w podróży: towarzystwa przewozowe dostarczają im najwygodniejszych statków i niema ani jednej małoznacznej rzeczki, ani jednego drobnego jeziora, na którem nie byłoby mnóstwa ładnych i wygodnych parostatków. Wszystkie one są piękne, pomalowane wesołemi barwami i stoi ich zawsze kilka w przystaniach, gotowych do odpłynięcia. I parowiec „Kolumbia” nie stanowił wyjątku. Byłto lekki, długi statek nader szybki. Jego wewnętrzne urządzenie nie pozostawiało nic do życzenia; strojny salon i takaż jadalnia stały na usługi turystów a na pomoście okrytym ażurowym dachem, stały w nieładzie rozrzucone to wygodne kanapki, to ławeczki, stołki lub krzesła, podające podróżnikowi możność dogodnego usadowienia się na otwartem powietrzu i napawania się widokami.