Cyrus Smith zgodził się na to chętnie, gdyż nie mógł przewidzieć, czy w tym statku nie wypadnie im długiej odbyć podróży.
Wszystkie, choćby najmniejsze, szpary pozapychano starannie wysuszoną trawą morską, a następnie zalano wrzącą smołą, której sosny dostarczyły im w obfitości.
Za balast służyły odłamy granitu, pospajane wapnem, których ciężar razem wynosił około dwunastu tysięcy funtów. Ponad balastem w pewnej odległości umieszczono pomost, a przestrzeń pod nim podzielono na dwie kajuty, do których wchodziło się przez drzwiczki, umieszczone w pokładzie.
W pierwszym tygodniu października wykończono maszty, reje, wiosła i wszystko, czego jeszcze brakowało. Postanowiono wypróbować najpierw statek przy brzegach wyspy, aby zobaczyć, jak się będzie trzymał na morzu i czy można mu zaufać.
Dziesiątego października zepchnięto statek na sam brzeg rzeki, skąd już w czasie przypływu morza uniosły go fale, przy radosnych okrzykach kolonistów, a szczególniej Penkroffa, który otwarcie pysznił się swem dziełem i spadającą na niego godnością. Miał być przecież kapitanem!
Aby zadowolić kapitana Penkroffa, trzeba było, nie zwlekając, nadać nazwę jego statkowi: wszyscy uznali za rzecz stosowną, aby nosił chrzestne imię zacnego marynarza — Bonawentura.
Czas był śliczny i wiatr pomyślny, postanowiono więc wypróbować szalupę tego samego dnia. Po zjedzeniu śniadania zabrali z sobą trochę żywności i o dziesiątej godzinie już znajdowali się na pokładzie. Nab i Harbert podnieśli kotwicę, na szczycie masztu ukazała się amerykańska bandera. Bonawentura wypłynął na pełne morze, i pasażerowie przekonali się z głębokiem zadowoleniem, że statek przydaje się wybornie do żeglugi.
— Jakże nasza wyspa jest piękna! — zawołał Harbert, gdy statek oddalił się o jakie cztery mile od jej brzegów, tak, że można było objąć jednym rzutem oka piękną i tak urozmaiconą panoramę jej wybrzeży, od przylądka Szponów do wzgórzystego przylądka Gadu wraz z pysznemi lasami, w których, na ciemnem tle drzew iglastych, odbijały się malowniczo młodziutkie listki innych drzew, i górą Franklina, wznoszącą dumnie wdali ubielony śniegiem szczyt.
— Tak, nasza wyspa jest piękna i dobra — odpowiedział marynarz. — Kocham ją, jak kochałem moją matkę! Ona przytuliła nas do siebie biednych, pozbawionych wszystkiego. A czegóż teraz brak pięciu synom, którzy jej spadli jakby z nieba?
— Niczego, kapitanie, niczego — odpowiedział Nab.
— Jakże, panie Cyrusie — zapytał po chwili Penkroff — czy jesteś pan zadowolony z naszego statku?
— Zupełnie — odpowiedział inżynier.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/188
Wygląd
Ta strona została przepisana.