Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nab, pochylony nad nim, wypowiadał swoją radość, lecz zdawało się, że pan jego nic nie słyszy: oczy wciąż miał zamknięte, i tylko lekkie ruchy zdradzały życie. Dotąd jednak nie odzyskiwał przytomności.
Penkroff żałował bardzo, że zapomniał przynieść próchna, z którego pomocą możnaby może rozniecić ogień, krzesząc iskry krzemieniem. W kieszeniach inżyniera nie znaleźli nic, prócz zegarka. Nie było rady, należało jak najspieszniej przenieść osłabionego do Kominów. Na tem też stanęło.
Starania jednak, jakiemi nieustannie otaczano Cyrusa Smitha, prędzej, niż można się było spodziewać, przywróciły mu przytomność. Ożywiała go woda, którą ciągle zwilżano mu usta, Penkroffowi przyszła myśl wycisnąć sok z przyniesionych z sobą tetrasów, więc, pomieszawszy go z wodą, wpuszczał po kropelce w usta zemdlonego. Widząc to, Harbert pobiegł na wybrzeże, przyniósł kilka złożonych muszli; marynarz wycisnął je do pierwotnie przyrządzonego soku i wlewał w usta inżyniera, który zdawał się połykać sok z chciwością.
Po chwili otworzył oczy. Nab i reporter pochyleni byli nad nim.
— Mój pan, mój ukochany pan! — krzyczał radośnie murzyn.
Cyrus Smith usłyszał te słowa a nadto poznał wszystkich zkolei towarzyszów i uścisnął ich dłonie.
I znów z ust jego wyszło kilka słów, zapewne tych samych, które już pierwej próbował wymówić. Dawały one poznać, co nawet w owej chwili głównie zajmowało myśl jego. Teraz zrozumieli je wszyscy.
— Czy to ląd, czy wyspa? — wyszeptał.
— A pal licho! — zawołał marynarz, nie mogąc powstrzymać tego marynarskiego wykrzyku. — Co nas to obchodzi, byleś ty nam żył, panie Cyrusie. Będzie dość czasu myśleć o tem!
Cyrus Smith skinął lekko głową; zdawało się, że zasnął.
Nie przerywali snu jego, i zaraz reporter zajął się obmyśleniem jak najwygodniejszego sposobu przeniesienia inżyniera do Kominów. Nab, Harbert i Penkroff wyszli z groty i skierowali kroki ku niezbyt odległemu wzgórzu, na którego wierzchołku rosło kilka nędznych drzew; idąc, Penkroff powtarzał:
— To mi dopiero; tchu w nim prawie jeszcze niema, a on już łamie sobie głowę, czy to ląd, czy wyspa. Szczególny człowiek!
Wyszedłszy na szczyt wzgórza, zaczęli obłamywać największe gałęzie dość nędznej sosny karłowatej, z której urządzili rodzaj noszów, aby, nakrywszy je następnie mchem i trawą, przenieść inżyniera do Kominów.
Robota ta zajęła im przeszło pół godziny. Była już dziesiąta, gdy powrócili do groty, w której Gedeon Spilett czuwał nad towarzyszem. Cyrus Smith wtedy właśnie zaczynał budzić się ze snu, czyli raczej z senności, w jakiej był pogrążony; twarz dotąd martwo blada