Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzały krajowców, ale można się było obawiać osobistego starcia się z dzikimi.
Jeszcze przez jakie dziesięć minut podróżni posuwali się zwolna pod górę. John nie mógł dojrzeć gęstego gaju, choć gaj ten musiał znajdować się niedalej, jak o dwieście stóp. Nagle zatrzymał się, a nawet prawie cofnął; zdawało mu się, że słyszy szmer w ciemności. I cały szereg idących za nim przystanął.
John stał, nie poruszając się, tak długo, że zaniepokoił resztę zbiegów. Czekali, a w jakiej trwodze, to trudno opowiedzieć. A nuż będą musieli cofnąć się i powrócić na szczyt Maunganamu?
Nareszcie John, nie słysząc więcej szmeru, ruszył wgórę po wąskim grzbiecie.
Niezadługo pożądany gaj zarysował się wyraźnie na tle nocy. Po kilku jeszcze krokach uciekający zniknęli, ukryci w gęstwinie.






LXIV.

WZIĘCI WE DWA OGNIE.


Noc sprzyjała ucieczce; należało z niej korzystać, by ujść z groźnych okolic jeziora Taupo. Paganel objął dowództwo nad garstką rozbitków, a cudowny jego instynkt podróżniczy znów świetnie zaznaczył się podczas tej trudnej wędrówki w górach. Z zadziwiającą zręcznością kierował się pośród ciemności, bez wahania wybierał niewidzialne prawie ścieżki, trzymając się niezmiennie jednego kierunku. Prawda, że natura pomagała mu w tem niezmiernie. Jego kocie oczy dozwalały mu rozróżnić najdrobniejszy przedmiot w ciemności. Przez trzy godziny szli bez przerwy po urwiskach wschodniego zbocza; potem Paganel skręcił w kierunku południowo-wschodnim, dla dostania się do wąskiego przejścia, przekopanego pomiędzy Kai-manawą i Wahiti-Ranges, przez które dąży droga z Aucklandu do zatoki Hawkesa. Przekroczywszy drogę, miał zamiar puścić się jej bokiem i pod osłoną wysokich dębów iść przez niezamieszkaną okolicę. Do 9-tej z rana, to jest w przeciągu dwunastu godzin, zrobiono tyleż mil; nie można było już więcej żądać ud kobiet, a zresztą i miejscowość zdawała się dogodna do spoczynku. Doszli właśnie do wąwozu, dzielącego dwa łańcuchy. Droga do Obedandu pozostawała na prawo, w kierunku południowym. Paganel z mapą w ręku zwrócił się w kierunku północno-wschodnim i o dziesiątej godzinie mały oddział dosięgnął rodzaju urwistego wału, utworzonego z wystającej części góry.