Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz w chwili, gdy biedne kobiety podnosiły się z wysiłkiem ogromnym, Nabbs zawołał:
— Niema najmniejszej potrzeby! Patrz, Glenarvanie!
I wszyscy spostrzegli niewytłumaczoną zmianę w poruszeniach Maorysów. Nagle wstrzymali się w pogoni. Atak na górę ustał, jakby powściągnięty jakimś stanowczym rozkazem. Horda krajowców, chłodnąc w zapale, stanęła jak fala morska wobec niedostępnej skały.
Chciwi krwi dzicy, znalazłszy się u podnóża góry, krzycząc grozili strzelbami i siekierami, ale ani na krok nie posunęli się dalej. Psy ich, tak jak oni, wrósłszy niejako w ziemię, szczekały z wściekłością.
I cóż się stało? Jakaż niewidzialna siła powstrzymała dzikich? Uciekający patrzyli, nie rozumiejąc przyczyny, pełni obawy, aby nie rozwiało się oczarowanie, krępujące pokolenie Kai-Kuma.
Nagle wydarł się okrzyk z piersi Johna i wszyscy się zwrócili w inną stronę. John wskazywał im ręką małą forteczkę, zbudowaną na samym szczycie góry.
— To grób Kara-Tetego! — zawołał Robert.
— Czy nie mylisz się, Robercie? — zapytał Glenarvan.
— Niezawodnie, milordzie, to jest grób wodza, poznaję go dokładnie.
Robert miał słuszność. O pięćdziesiąt stóp ponad nimi, na najwyższym punkcie góry, świeżo pomalowane słupy tworzyły niewielkie zagrodzenie, które wkońcu i Glenarvan uznał za grobowiec naczelnika zelandzkiego. Dziwny traf zawiódł uciekających na to miejsce.
Lord na czele swych towarzyszów dotarł do stóp grobowca. Szeroki otwór, zasłonięty rogożami, służył za wejście. Glenarvan, przekraczając próg tego ustronia, cofnął się z pośpiechem, mówiąc:
— Jakiś dziki.
— Dziki w tym grobowcu? — zapytał major.
— Tak jest, majorze.
— Mniejsza o to, wejdźmy!
Glenarvan, major, John Mangles i Robert weszli. Znajdował się tam Maorys, osłonięty obszernym płaszczem z phormium. Rysów jego z powodu ciemności nie było można poznać; siedział spokojnie i najobojętniej w świecie zajadał.
Glenarvan chciał się do niego odezwać, gdy krajowiec, uprzedzając lorda, odezwał się miłym głosem i dobrą angielszczyzną.
— Siadajże, kochany lordzie, śniadanie jest gotowe.
Był to Paganel. Usłyszawszy jego głos, wszyscy pośpieszyli do wnętrza i zkolei zaczęli ściskać poczciwego geografa. Znaleziono Paganela; wszystkim się zdawało, że znaleźli z nim zbawienie. Zaczęto go wypytywać, chciano wiedzieć, jakim sposobem i dlaczego znajdował się na szczycie Maunganamu, ale Glenarvan jednem słowem przerwał tę niewczesną ciekawość.