— Zgoda. Więc cóż? — rzekł Will, wyciągając rękę.
— A co?
— Zadatek.
— Oto jest połowa umówionej ceny — odparł John, odliczając dwadzieścia pięć funtów szterlingów, które kapitan schował do kieszeni, nie podziękowawszy nawet.
— Jutro na statek — rzekł — przed południem. Będziecie, nie będziecie, a ja jadę.
— Będziemy.
Po tej rozmowie, Glenarvan z towarzyszami opuścili statek, a Will nawet nie pożegnał ich podniesieniem ręki do ceratowego kapelusza, wyglądającego, jakby był przylepiony nad jego czerwieniejącą się twarzą.
— Co za prostak — rzekł John.
— A mnie się podobał — rzekł Paganel — to prawdziwy wilk morski.
— Raczej niedźwiedź — wtrącił major.
— A mnie się coś zdaje, że ten niedźwiedź musiał kiedyś handlować ciałem ludzkiem.
— Mniejsza o to — rzekł Glenarvan — skoro ma statek, który popłynie do Nowej Zelandji. W podróży mało, a potem już wcale widzieć go nie będziemy.
Lady Helena i Marja rade posłyszały, że odjazd naznaczony był na jutro. Glenarvan zapowiedział im, że Macquarie to nie Duncan pod względem komfortu; ale tyle już doświadczyły niewygód, że się
o taką drobną rzecz nie troskały. Olbinettowi poruczono przygotowanie zapasów. Biedak ten od straty Duncana płakał nieraz nad losem swej połowicy, która była tam na pokładzie, a więc wraz z całą załogą uległa okrucieństwu zesłańców więziennych. Niemniej spełniał swe obowiązki stewarta ze zwykłą gorliwością; zatem „żywność osobno” składała się z artykułów, których nie widywano na pokładzie brygu.
Kilku godzin dosyć było Olbinettowi na przygotowanie wszystkiego.
Major tymczasem zmieniał u wekslarza przekazy Glenarvana na Union-Bank w Melbourne. Lord chciał mieć przy sobie złoto, równie jak broń i amunicję; odnowił też swój arsenał. Paganel ze swej strony zaopatrzył się w wyborną mapę Nowej Zelandji, wydaną przez Johnstona w Edynburgu.
Mulrady był już zdrów; zaledwie czuł ranę, która życiu jego zagrażała — a kilka godzin, spędzonych na morzu, powinnoby go wyleczyć doreszty. Liczył na powiew oceanu Spokojnego.
Wilsonowi polecono zająć się urządzeniem miejsca dla podróżnych na statku Macquarie. Jął się więc szczotki i miotły, a wszystko zaraz inną przybrało postać. Will Halley nie przeszkadzał mu w tej czynności, tylko wzruszał ramionami. Nie troszczył się o Glenarvana i jego towarzystwo, nie wiedział nawet, co byli za jedni. To tylko
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/331
Wygląd
Ta strona została przepisana.