Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy słyszałeś pan? — zapytał.
— Tak jest — odrzekł Mac Nabbs. — Czy to człowiek, czy zwierzę?
— Człowiek — odpowiedział Mangles.
Potem obaj słuchali. Gwizdnięcie znowu się powtórzyło, a jakby w odpowiedzi rozległ się huk podobny do wystrzału, ale tak niewyraźny i przytłumiony z powodu na nowo rozszalałej burzy, że zaledwie uchem pochwycić go było można. Mac Nabbs i John Mangles nie mogli się już porozumieć, podeszli przeto do wozu, aby się zasłonić przed wiatrem.
W tej chwili z pod skórzanej zasłony wychylił się Glenarvan i podszedł do swych towarzyszów. Również, jak oni, słyszał on gwizdnięcie owo złowróżbne i wystrzał, którego echo rozległo się pod przykrywającą wóz budą.
— Z której to strony? — zapytał Glenarvan.
— Tam — odpowiedział John, wskazując ręką w stronę, w którą odjechał Mulrady.
— W jakiej odległości?
— Wiatr unosi odgłos — zdaje się jednak, że najmniej o trzy mile (angielskie).
— Idźmy tam — rzekł Glenarvan, zarzucając strzelbę na ramię.
— Nie, nie chodźmy! — odpowiedział major. — Jest to pułapka, aby nas od wozu oddalić.
— A jeśli Mulrady padł pod strzałami tych nędzników? — rzekł szybko Glenarvan, chwytając za rękę majora.
— Dowiemy się jutro — odrzekł chłodno major, chcąc stanowczo niedopuścić, aby Glenarvan popełnił nieroztropność zbyteczną.
— Ty, milordzie, nie możesz oddalić się od obozowiska — rzekł John — ja sam pójdę.
— Ani ty kapitanie! — z energją oparł się Mac Nabbs. — Czyż chcecie, aby nas po jednemu zabijano, abyśmy tym sposobem uszczuplili nasze siły i pozostali na łasce tych zbrodniarzy. Jeśli Mulrady padł ofiarą ich łotrostwa, to nieszczęścia tego nie trzeba zwiększać wystawianiem się na drugi podobny wypadek. Los padł na Mulradyego i on pojechał. Gdyby los był wypadł na mnie, ja byłbym tak samo pojechał, ale nie żądałbym pomocy. anibym liczył na nią.
Major miał słuszność pod każdym względem i dobrze uczynił, zatrzymując swych towarzyszy. Puszczać się wśród ciemnej nocy i po drodze, na której z pewnością usadowili się zbójcy, było nierozsądnie i bezpożytecznie. Mały orszak Glenarvana nic mógł narażać się na nowe jeszcze straty.
Glenarvan, jak się zdawało, nie miał ochoty ulec temu rozumowaniu; targał swój karabin, chodził niespokojny naokoło wozu, na najmniejszy szmer nadstawiał ucha, a wzrokiem rad był przeniknąć zdradliwą ciemność. Dręczyła go myśl, że człowiek, który się