silniejszem stuknięciem, nieuniknionem ,pomimo całej zręczności Ayrtona. Damy dość wesoło, a przynajmniej cierpliwie, znosiły swe położenie.
John Mangles z dwoma majtkami jechał a jakie sto kroków naprzód, torując drogę i wyszukując najłatwiejszych do przebycia miejsc, bo wóz ciągle prawie przesuwać się musiał pomiędzy zdradliwemi skałami. Była ta jakby żegluga po kołyszących się gruntach.
Trudne to było a często i niebezpieczne. Nieraz Wilson siekierą musiał torować przejście przez gęste zarośla. Gliniasty i wilgotny grunt usuwał się z pod nóg. Drogę przedłużały liczne zakręty i kołowania, jakie musiano robić z powodu często napotykanych wysokich skał, głębokich wąwozów lub ukrytych trzęsawisk. To też dobrze, iż do wieczora zdołano posunąć się choć a pół stopnia naprzód. Rozłożono się obozem u podnóża Alp przy strumieniu Cobongra, na skrawku niewielkiej płaszczyzny, pokrytej krzakami, sięgającemi czterech stóp wysokości, które mile rozweselały oko jasno-różową
barwą swych liści.
— Trudne będziemy mieli przejście — rzekł G1enarvan, spoglądając na łańcuch gór, których profil ginął już w ciemności wieczornej. — Alpy, oto nazwa, dająca niemało do myślenia.
— Trzeba im dać radę — odpowiedział Paganel. — Nie wyobrażaj sobie, kochany milordzie, że mamy przebyć całą Swajcarję. Australja ma swoje Grampiany, Pireneje, Alpy, góry Błękitne, jak Europa i Ameryka, ale to wszystko w minjaturze. Ta dowodzi tylko,
że wyobraźnia geografów nie jest zbyt płodna, lub że język ich bardzo ubogi w nazwy.
— A więc te Alpy Australijskie? — pytała lady Helena.
— Są to góry kieszonkowe — odrzekł Paganel. — Ani będziemy wiedzieli, kiedy je przejdziemy.
— Mów tylko o sobie! — odezwał się major. — Pomiędzy nami jeden jest tylko człowiek tak roztargniony, że może przejść łańcuch gór, nie wiedząc prawie a tem.
— Roztargniony! — zawołał Paganel — ależ nie jestem już roztargniony. Owołuję się do świadectwa pań. Od chwili wstąpienia na ląd stały, czyż nie dotrzymałem obietnicy? Czyż choć raz byłem
roztargniony? Czyż choć jedną popełniłem niedorzeczność?
— Ani jednej, panie Paganel — rzekła Marja Grant. - Jesteś teraz najdoskonalszym z ludzi.
— Zanadto doskonałym! — dodała z uśmiechem lady Helena.— Z twojemi roztargnieniami było ci bardzo do twarzy.
— A więc — rzekł Paganel - skoro już nie mam żadnej wady, to będę człowiekiem, jak wszyscy inni ludzie. Spodziewam się zatem, że lada chwila zbroję znowu coś takiego, z czego się naśmiejecie dowoli. Inaczej zdawałoby mi się, że mi czegoś brakuje.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/291
Wygląd
Ta strona została przepisana.