w zielskach; a woda tymczasem wciąż przybierała, zapowiadając zbliżanie się straszliwej, pieniącej się fali.
Przez kwadrans cały trwała ta ucieczka przed najstraszniejszym z żywiołów. Podróżni nie umieli obliczyć przestrzeni przebytej, która jednakże, sądząc po tak szybkim biegu, musiała być dość znaczna. Tymczasem konie, brnąc po piersi, z ogromnym wysiłkiem zaledwie posuwały się naprzód. Glenarvan, Paganel i Austin byli pewni śmierci takiej, jaka na morzu spotyka rozbitków: konie ich nie dostawały już niekiedy kopytami gruntu, a do zupełnego ich zatopienia dość było sześciu stóp wody.
Niepodobna opisywać trwogi tych ośmiu ludzi, czujących swą bezsilność wobec walki z takim okropnym kataklizmem przyrody, pokonywającym wszelką siłę ludzką. Ocalenie się nie od nich już zależało.
W pięć minut później konie już płynęły; sam prąd unosił je z nadzwyczajną gwałtownością, równą galopowi, co znaczy przeszło dwadzieścia mil angielskich na godzinę. Już wszelki ratunek zdawał się niemożliwym, gdy nagle major zawołał:
— Drzewo!
— Tam, tam! — potwierdził Thalcave, ukazując palcem w odległości ośmiuset może sążni drzewo z gatunku olbrzymiego orzecha, wznoszące samotnie swój wyniosły wierzchołek z pośrodka wód.
Wszyscy zrozumieli odrazu, że drzewo to jedyną było dla nich nadzieją ratunku, i bądź co bądź dostać się do niego wypadało koniecznie; konie zapewne nie zdołałyby już tam dopłynąć, ale ludzie, pędzeni siłą prądu, mogli go dosięgnąć.
W tej chwili koń Austina zarżał głucho i znikł; pan jego, uwolniwszy nogi ze strzemion, począł płynąć usilnie.
— Uchwyć się za moje siodło! — wołał Glenarvan.
— Dziękuję Waszej Dostojności — odpowiedział Austin — mam silne ręce.
— A twój koń, Robercie?... — rzekł znowu Glenarvan, obracając się ku młodemu Grantowi.
— Idzie, milordzie — idzie! — Płynie jak ryba!
— Baczność! — krzyknął major głosem grzmiącym.
W tejże chwili bałwan potworny, wysokości jakich stóp czterdziestu, z niesłychanym szumem zwalił się na uciekających. Ludzie i zwierzęta znikli w odmęcie piany; masa płynna, ważąca pewne kilka miljonów tonn, porwała ich w swe objęcia.
Gdy fala przeszła, ludzie wypłynęli na powierzchnię i zliczyli się szybko; z koni, prócz Thauki z siedzącym na nim jego panem, wszystkie przepadły w otchłani.
— Śmiało! — śmiało! — powtarzał Glenarvan, podtrzymując jedną ręką Paganela, a płynąc drugą.
Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/141
Wygląd
Ta strona została przepisana.