Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak — przeczuł niebezpieczeństwo...
— Jakie?
— Nie wiem.
Jakkolwiek wzrok nie ostrzegał jeszcze o niebezpieczeństwie, które odgadł Thauka wrodzonym instynktem, ucho jednak już mogło pochwycić jego objawy. Jakiś szmer głuchy, podobny do odgłosu dającego się słyszeć podczas przypływu morza, dochodził z poza granic widnokręgu. Od strony morza dął wiatr, przesycony wilgocią i tumanami wody; ptaki, ulatując przed nieznanem sobie zjawiskiem, szybko pruły powietrze; konie, do kolan brodzące w wodzie, uczuwać poczęły pierwsze dotknięcie prądu. Niedługo potem, z odległości pół mili na południe — słyszeć się dały pomieszane ryki, beczenie, rżenie i wycie niezliczonych stad, w nieładzie i największem przerażeniu uciekających z szybkością nadzwyczajną. Wśród tumanu wodnistego, wywołanego ich biegiem, zaledwie rozpoznać je było można. Sto najtęższych wielorybów nie potrafiłoby z większą gwałtownością wzburzyć fal oceanu.
Anda! anda![1] - wołał Thalcave silnym głosem.
— Co to jest? — zapytał Paganel.
— Powódź! powódź! — krzyczał Thalcave, dając ostrogę swemu koniowi, i zwracając go w stronę północną.
— Powódź! — powtórzył Paganel i zwrócił się pędem z towarzyszami wślad za rumakiem Patagończyka.
I dobrze się stało. Z odległości niewięcej jak pięciu mil angielskich na południe, toczyła się wysoka i szeroka nawałnica, zamieniająca pola w ocean. Ogromne trawy niknęły jakby skoszone; pęki mimoz, wyrwane prądem, spływały, tworząc jakby wysepki; woda przybierała coraz gwałtowniej; zdawało się, że wszystkie rzeki pampy wystąpiły z brzegów i że nawet wody płynącej na północy rzeki Colorado i płynącej na południu rzeki Negro zlały się tutaj, do jednego łożyska.
Powódź postępowała z szybkością konia wyścigowego; podróżni uciekali przed nią jak chmura, wiatrem burzliwym pędzona, oko napróżno szukało schronienia. Na widnokręgu niebo stykało się z wodą, konie, przeczuwające niebezpieczeństwo, pędziły szalonym galopem, a jeźdźcy zaledwie na siodłach utrzymać się mogli. Glenarvan często poza siebie się oglądał.
— Woda nas dościga — myślał z trwogą w duszy.
Anda! anda! — krzyczał Thalcave z całej siły.

I bardziej jeszcze naglono zwierzęta nieszczęśliwe, którym i tak już z boków, ostrogami poszarpanych, krew płynęła obficie. Biedne koniska to potykały się często w jamach ziemi, to znów plątały się

  1. Prędko! prędko!