Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, a Francuz uszedł, jak się później dowiedziałem.
— Uszedł! — zawołał mały Robert, którego życie zawieszone było na ustach sierżanta.
— Tak, uszedł z rąk Indjan! — odrzekł Manuel.
Wszyscy z podziwieniem patrzyli na Paganela, z rozpaczą bijącego się w czoło.
— Ach, rozumiem — zawołał nareszcie — rozumiem, pojmuję! Wszystko się teraz wyjaśnia!
— Ale my nic nie rozumiemy — rzekł Glenarvan niespokojny i zniecierpliwiony.
— Moi przyjaciele — mówił Paganel, biorąc za rękę Roberta — z boleścią wyznać wam muszę, że fałszywą poszliśmy drogą. To, co poczciwy komendant opowiada nam w tej chwili, nie tyczy się bynajmniej kapitana, ale jednego z moich rodaków, którego towarzysz, Marco Vazello, rzeczywiście był przez Pojuszów zamordowany. Chodzi tu, jak powiadam, o Francuza, który po kilkakroć towarzyszył tym okrutnym Indjanom aż do brzegów Colorado, a który, uszedłszy później szczęśliwie z ich rąk, zdołał powrócić do Francji. Sądząc, że idziemy śladem Harry Granta, wpadliśmy na ślad młodego Guinnarda.
Wiadomość tę przyjęto w ponurem milczeniu. Błąd był widoczny. Glenarvan spoglądał na Thalcave'a, a wzruszenie malowało się na jego twarzy.
Indjanin zwrócił się do sierżanta francuskiego i wypytywał go, czy nie słyszał o trzech Anglikach w niewolę wziętych.
— Nie, nigdy nie słyszałem — odpowiedział Manuel... mówionoby o tem w Tandil... ja wiedziałbym z pewnością... Nie, to być nie może...
Po tak uroczystem zapewnieniu, Glenarvan nie miał już co robić w forcie Indépendance; opuścił więc to miejsce wraz ze swymi towarzyszami, podziękowawszy wprzód uprzejmemu sierżantowi za dobroć jego i gościnność.
Glenarvana do rozpaczy przyprowadzał ten zawód. Robert szedł za lordem, nic nie mówiąc, ale oczy miał łez pełne. Glenarvan nie miał go czem pocieszyć, Paganel rozmawiał sam z sobą, machając rękoma. Major zacisnął zęby bardziej niż zwykle, a Thalcave zdawał się być boleśnie dotknięty wstydem, że choć Indjanin, mógł zabłądzić i wejść na ślad fałszywy, jakkolwiek nikt nie myślał robić mu za to najmniejszego wyrzutu.
Powrócono do gospody.
Wieczerza była bardzo smutna. Rzecz pewna, że żaden z tych ludzi odważnych i pełnych poświęcenia nie żałował tylu trudów nadaremnie poniesionych, ale raczej swych błogich nadziei, rozwianych od jednego razu. I w rzeczy samej, czyż można się było spodziewać znaleźć kapitana Granta pomiędzy górą Tandil i morzem? Nie. Gdyby