już staro wyglądających w sześć lat po założeniu, jakgdyby sześć wieków istnienia liczyło.
Duncan płynął wzdłuż tych opustoszałych brzegów; o wschodzie słońca sunął ciasnemi przejściami pomiędzy lasami buków, brzóz i jesionów, z pośrodka których wynurzały się zieleniejące zbocza, wzgórki, okryte silnym porostem ostrokrzewu, i ostre szczyty, z wysoko sterczącym ku niebu pikiem Buclanda. Statek minął zatokę Ś-go Mikołaja, dawniej zatokę Francuską, tak nazwaną przez Bougainville'a; w oddaleniu igrały stada fok i olbrzymich wielorybów, widzialne z odległości czterech mil morskich. Nareszcie opłynął przylądek Froward, najeżony jeszcze ostatkami zimowych lodowisk. Z drugiej strony cieśniny, na Ziemi Ognistej, na wysokość sześciu tysięcy stóp wznosiła się góra Sarmiento — ogromne nagromadzenie skał, porozdzielanych tumanami obłoków, z których wyglądały szczyty, jakby archipelag wysp wietrznych.
U przylądka Froward naprawdę kończy się ląd amerykański, gdyż przylądek Horn jest tylko skałą wysuniętą w morze, pod pięćdziesiątym szóstym stopniem szerokości.
Dalej cieśnina zwęża się pomiędzy półwyspem Brunświckim i Ziemią Rozpaczy (Terre de la Désolation), długą wyspę, ciągnącą się wśród tysiąca wysepek. Jakaż to różnica pomiędzy nierówno zapadającemi się krańcami lądu amerykańskiego, a równemi i gładkiemi brzegami Afryki, Australji lub Indyj! Jakiż to zamęt natury pogruchotał w ten sposób ów olbrzymi przylądek, między dwa oceany wciśnięty?
Po żyznych i urodzajnych wybrzeżach nastąpił szereg nagich pagórków, pociętych w niezbadany labirynt tysiącem drobnych kanałów. Duncan płynął wciąż, nie myląc się co do drogi, a kłęby jego dymu mieszały się z mgłą, na skałach porozszarpywaną. Nie zatrzymując się, ominął kilka faktoryj hiszpańskich, tu i owdzie rozrzuconych na tem pustkowiu. U przylądka Tamar znowu cieśnina się rozszerza; jacht miał dosyć miejsca, by opłynąć urwiste brzegi wysp Narborough, i zbliżył się ku brzegom południowym cieśniny. Nakoniec, po trzydziestosześciogodzinnej żegludze, ujrzano wychylające się w dali skały przylądka Pilares, na ostatnim krańcu Ziemi Rozpaczy. Rozległe, czyste, błyszczące morze rozciągało się w przestrzeni okiem nieobjętej; a Jakób Paganel, witając je niememi, lecz pełnemi zapału ruchami, był w tej chwili tak wzruszony, jak niegdyś Ferdynand Magellan w uroczystej chwili, gdy Trinidad, okręt, na którym płynął, po raz pierwszy owiany został powietrzem oceanu Spokojnego.