Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/393

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstępowaliśmy coraz wyżej. Skiby były coraz przykrzejsze i węższe, a rozdzielały je głębokie jamy, przez które trzeba było przeskakiwać. Nie jedno miejsce trzeba było okrążać, przesuwać się na kolanach, albo i na brzegu przeczołgać. Ale przy niejakiej zręczności ruchów i niejakiem wysileniu, pokonało się wszelkie te przeszkody.
Gdyśmy podeszli na jakie trzydzieści metrów w górę, natura gruntu zmieniła się, ale nie przeto łatwiejsze było jego przebywanie. Po zwałach i trachytach, nastąpiły czarne bazalty. Miały one kształt albo ogromnych płyt o powierzchni gruzołkowatej i pęcherzykowatej, albo regularnych złamów ustawionych jak sklepienia — rodzaj architektury naturalnej. Pomiędzy temi bazaltami wiły się skrzepłe dziś potoki lawy, ponapuszczane rysami smoły ziemnej, a tu i owdzie rozścielały się niby obrusy, pokrycia siarkowe. Światło dzienne dochodzące przez otwór krateru, blado oświecało te wulkaniczne wytwory, nagromadzone na wieczne czasy wewnątrz przygasłej kotliny.
Nasze wstępowanie w górę musiało ustać, gdyśmy doszli już o jakie sto pięćdziesiąt metrów w górę, spotkaliśmy niezwalczone przeszkody. Sklepienie zaczynało się zaokrąglać: dotąd wstępowało się prawie prosto, teraz trzeba było posuwać się po powierzchni zaokrąglającej się. Roślinność zaczęła tu mięszać się z minerałami. Krzaki a nawet czasem drzewa, występowały z załamów ściany. Poznałem wilczomlecz (euphorbia) z którego sok wyciekał; helitropy tak nazwane od słońca (helios), nie usprawiedliwiały tu swego miana, bo promienie słoneczne nie dochodziły do nich nigdy — to też gronka ich kwiatowe pochylone