Przejdź do zawartości

Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Patrzyłem na umierającego. Życie uchodziło z niego widocznie; bladość jego większą się jeszcze zdawała, przy blasku światła elektrycznego zalewającego jego łoże. Spoglądałem na tę inteligentną twarz, przedwczesnemi pokrytą zmarszczkami, może wskutek nieszczęść jakich, albo nędzy. Czyhałem na kilka słów z jego ust, mogących mi odkryć tajemnicę jego życia.
— Możesz się oddalić, panie Aronnax — rzekł kapitan.
Opuściłem kajutę umierającego i poszedłem do siebie, wzruszony niezmiernie tą sceną. Cały dzień miotały mną jakieś chmurne przeczucia. W nocy źle spałem, a w częstych przerwach snu zdawało mi się słyszeć coś niby westchnienia odległe, a niby psalmodya pogrzebowa. Może to była modlitwa za umarłych, wypowiadana w owym nieznanym mi języku.
Nazajutrz rano gdym wyszedł na pokład, już tam był kapitan Nemo. Spostrzegłszy mnie, zwrócił się zaraz ku umie mówiąc:
— Panie profesorze, może pan zechcesz udać się dziś na podmorska wycieczkę?
— Czy z mymi towarzyszami? — zapytałem.
— Jeśli będą chcieli, to i owszem.
— Jesteśmy na pańskie usługi, kapitanie.
— Więc idźcie ubrać się w skafandry.
O umierającym a może i zmarłym, nie mówił kapitan ani słówka. Poszedłem poszukać Neda i Conseila, żeby im udzielić propozycyj kapitana. Conseil chętnie ją przyjął, a i Ned jakoś nie ociągał się tym razem.