Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„proszę,“ odpowiedział mi. Zastałem kapitana pogrążonego w jakimś rachunku, w którym pełno było iksów i innych algebraicznych znaków.
— Czy przeszkadzam — zapytałem grzecznie.
— Rzeczywiście, zajęty jestem panie profesorze; ale zapewne ważne pobudki sprowadziły tu pana.
— Bardzo ważne. Łodzie krajowców otoczyły nas, i zapewne za kijka minut najdzie nas kilkuset tych napastników.
— Aa! — rzekł spokojnie kapitan Nemo — to oni przybyli na swoich pirogach?
— Na pirogach.
— A więc trzeba zamknąć wejście.
— Ja też to chciałem powiedzieć.
— To bardzo łatwo — rzekł kapitan i nacisnął guzik elektryczny, mający ponieść rozkaz odpowiedni.
— To już i zrobiło się — rzekł po kilku chwilach. Nasza łódź jest w miejscu właściwem, a okna zamknięte. Przecież się pan nie obawiasz, aby ci panicze rozwalili ściany, którym nie mogły dać rady kule waszej fregaty.
— Tego się nie obawiam kapitanie; ale jest inne niebezpieczeństwo.
— A jakie panie Aronnax?
— Jutro o tej samej godzinie trzeba będzie otworzyć okna dla odświeżenia powietrza w Nautilusie.
— Ani słowa, skoro nasz statek oddycha jak skorupiak.
— Więc jeśli wówczas Papuanie będą na platformie, to niewiem jak pan wzbronisz im wejścia.
— To pan przypuszczasz, że wejdą na statek?
— Pewny jestem tego