Strona:Juljusz Verne-Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi (1897).djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widocznieśmy się nie rozumieli.
— Daruj pan — rzekłem — ale to swoboda więźnia mającego prawo chodzić po swojej celi… Tego nam zamało.
— A jednak musi wam to wystarczyć.
— Jakto, więc mamy się wyrzec ujrzenia kiedyś naszej ojczyzny, naszych przyjaciół, naszych krewnych!
— Tak jest, panie. Lecz wyrzec się tego nieznośnego jarzma na ziemi, które ludzie nazywają wolnością, nie tak jest trudno jak się zdaje!
— A to pięknie! — zawołał Ned-Land — ja nigdy nie dam słowa na to, że nie będę chciał umknąć.
— Nie żądam słowa, mości Ned-Land — rzekł zimno dowódzca.
— Panie — wtrąciłem unosząc się mimowolnie — pan nadużywasz swego względem nas położenia. To jest okrucieństwo!
— Nie, panie, to jest łaskawość. Jesteście moimi jeńcami wojennymi. Ocaliłem was, choć mógłbym jednem słowem zanurzyć was w przepaściach oceanu! Wyście mnie napadli! wyście mi przyszli wydrzeć tajemnicę, której żaden człowiek wiedzieć niepowinien, tajemnicę mojego bytu! I mniemacie, że ja was odeślę na tę ziemię, która już więcej znać mnie nie powinna! Nigdy! zatrzymując was, nie was, ale siebie samego ochraniam.
Te wyrazy okazywały stanowcze dowódzcy postanowienie, przeciwko któremu nie pomogłyby żadne argumenta.
— Tak więc — rzekłem — dajesz nam pan poprostu wybór pomiędzy życiem i śmiercią!