Przejdź do zawartości

Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzeszoto całe łożysko Atlantyku, idźmy z młotem w ręku oglądać naszych braci w Stanach Zjednoczonych, przedostając się do nich suchą nogą, pod Oceanem. Docierajmy do wnętrza kuli ziemskiej, jeżeli tego potrzeba i wyrwijmy z niej ostatni kawałek węgla.
— Czy pan ze mnie żartuje? panie James — zapytał teraz Szymon tonem poważnym.
— Ale gdzież tam Szymonie, ani mi to w myśli, ale z was taki entuzjasta, że i mnie wciągacie w granice niemożliwości. A teraz wracajmy do rzeczywistości, która i tak jest piękną. Zostawmy tu nasze oskardy, po które niedługo powrócimy, i chodźmy do waszego folwarku.
Nie było, co prawda, innej rady na teraz. Wkrótce inżynier, otoczony całą brygadą górników, opatrzonych w lampki i narzędzia potrzebne, rozpocznie eksploatację nowej Aberfoyle, ale teraz wypadało powracać spiesznie do sztolni Dochart. Droga była zresztą bardzo łatwą, galerja szła prosto, śród ścian weglowych, aż do otworu, zrobionego przez wybuch dynamitu. Ani sposób zabłądzić.
James Starr zwracał się już do galerji, gdy go Szymon Ford zatrzymał.
— Panie James — rzekł — widzisz pan tę ogromną pieczarę, pokrywającą podziemne je-