Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

James Starr i jego towarzysze rozpływali się z radości.
Pragnienia ich zostały w zupełności uwieńczone pomyślnym rezultatem. W koło nich sam tylko węgiel się znajdował. Wzruszenie opanowało ich i odbierało mowę.
Było to może niebaczne z ich strony zapuszczać się tak głęboko. Ale nie myśleli o odwrocie. Żadna otwarta szczelina nie zagradzała im drogi, żadna przepaść nie ziała nieczystemi wyziewami. Nie było więc powodu do zatrzymywania się i przez całą godzinę James Starr, Magdalena, Henryk i Szymon Ford szli przed siebie, nie zastanawiając się nawet jak się orjentować w tym nieznanym tunelu.
I byliby tak szli w nieskończoność, gdyby nie doszli do pewnego kresu tej szerokiej drogi, która ich wiodła od wejścia do kopalni.
Galerja przytykała do ogromnej pieczary, której na razie nie można było oznaczyć, ani wysokości ani głębi. Dokąd zachodziło jej sklepienie, do jakiej odległości dochodziła jej ściana przeciwległa. Ale przy świetle lampki, poszukiwacze nasi mogli stwierdzić, że zapełniała ją woda jakiegoś stawu czy jeziora, którego brzegi urozmaicone, osłonięte wysokiemi skały, ginęły w ciemnościach.