Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie śnią, czy to przypadek dziwny sprowadził ich tutaj do jakiej dawnej kopalni o której istnieniu, najstarsi górnicy hrabstwa nigdy nie słyszeli.
Lecz nie!
Poprostu pokłady geologiczne „oszczędziły” tę galerję w epoce formowania się gruntów drugorzędnych. Może jaki potok przebiegał ją, podówczas, gdy wody się mieszały z zatopionemi roślinami; ale dzisiaj suchą była i ubitą, jak gdyby umyślnie wykutą na parę tysięcy stóp w skale granitowej. Równocześnie powietrze przypływało do niej swobodnie — co nasuwało myśl, że wentylatory naturalne łączyły ją bezpośrednio z powietrzem zewnętrznem.
Uwaga ta uczyniona przez inżyniera była słuszną, czuć było, że odświeżanie powietrza odbywało się z łatwością w nowej kopalni. Co do tego gazu, który się wydobywał z pośród warstw łupku w ścianach, znać było, że pochodził z tak zwanej „pochwy”, czyli jednego zbiorowiska obecnie wypróżnionego, a atmosfera galerji nie zawierała go też zupełnie. Jednakże z wielkiej przezorności, Henryk zabrał był z sobą jedynie lampkę bezpieczeństwa, która mu zapewniała oświetlenie na jakie dwanaście godzin.