Strona:Juljusz Verne-Czarne Indje.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czekaj, aż się powietrze wewnętrzne oczyści trochę — powiedział.
— Tak, tak, strzeżmy się złych wyziewów kopalnianych — zawołał Szymon Ford.
Kwadrans przeszedł w strasznem oczekiwaniu.
Pochodnia umieszczona na końcu kija, została wsunięta w zagłębienie i paliła się dalej tym samym blaskiem.
— Idź, idź Henryku — rzekł James Starr — idziemy za tobą.
Otwór rozerwany dynamitem był zupełnie wystarczającym na przejście jednego człowieka.
Henryk z pochodnią w ręku skoczył w otwór bez wahania i zniknął w ciemnościach.
James Starr, Szymon Ford i Magdalena stanęli nieruchomo, czekając.
Upłynęła minuta, która im się wydała wiekiem. Henryk nie powracał, ani nie wołał.
James Starr zbliżył się do przejścia, ale nie ujrzał nawet blasku lampy, która oświecać miała ciemne zagłębienie.
Czy Henryk nie znalazł gruntu pod nogami? Czy może wpadł w jakąś czeluść lub przepaść, z której głos do nich dochodzić nie mógł.